......... Festival of Dark? – Berlin | sargath.bikestats.pl

Sargath

avatar Ten dziennik rowerowy prowadzi sargath z miasta Szczecin. Mam nakręcone 27671.67 kilometrów w tym 3202.19 w terenie. Śmigam z prędkością średnią 22.46 km/h i tyle wystarczy. Jeżdżę od dziecka, mój pierwszy rower to "czterokołowiec" Smyk. W pierszym dniu nauki złamało się kółko wspierające i okazało się że drugie nie jest potrzebne. Potem były inne i trafiła się dłuuuga przerwa,aż do momentu, kiedy zrozumiałem że poświęcenie dla własnej pasji i podążanie za ideą jest ważniejsze niż dla kogoś kto nie jest go wart. Pasja ukazuje jakie decyzje podejmujemy i w jakim kierunku zmierzamy ..., a Bikestats'a odkryłem w wakacje '10 :) .
button stats bikestats.pl

2013

button stats bikestats.pl

2012

button stats bikestats.pl

2011

button stats bikestats.pl

2010

button stats bikestats.pl

Kumple od kółka

Statystyka roczna

Wykres roczny blog rowerowy sargath.bikestats.pl

Zajrzało tu od października 2010

free counters
Dane wyjazdu:
55.49 km 0.00 km teren
04:10 h 13.32 km/h:
Rower:Ekspert

Festival of Dark? – Berlin

Sobota, 22 października 2011 · dodano: 10.11.2011 | Komentarze 5

Tak na dobrą sprawę to nie wiem od czego zacząć, czy od tego że był to jeden z najgorszych wypadów w jakich miałem okazję uczestniczyć, czy może że do dzisiaj pamiętam jak przemarzłem na kość, albo może w ramach równowagi, że było kupę śmiechu jadąc w grupie znajomych właściwie bez celu… dobra! szala się zbytnio nie przechyliła, było do bani… ale chyba lepiej od początku.

O imprezie odbywającej się w Berlinie dowiedziałem się z lokalnego forum rowerowego i zapowiadało się to naprawdę interesująco. Była możliwość wyjazdu busem, ale ostatecznie wybrałem opcję dojazdu własnym samochodem, zwłaszcza że chęć na ten „festiwal” nabrał też Adrian, więc mogliśmy mieszcząc się w miarę rozsądnych kosztach dołączyć niezależnie do ekipy. Jako że lubimy popstrykać fotki to uznaliśmy że po przejeździe zostaniemy w Berlinie na całą noc co by wszystko obfocić.

Ostatecznie zebrała się spora ekipa i w konwoju pięciu samochodów mogliśmy kierować się do stolicy rzeszy. Plan zgodnie z info na forum był taki że dojeżdżamy do Hohenschönhausen gdzie przejmuje nas przewodnik niemiecki, a trasa cytuję – (…)wiedzie bocznymi drogami do centrum miasta, a potem już po kolei przez wszystkie główne lokalizacje, w których coś się świeci (...). Czy to proste zdanie mogło wzbudzić podejrzenia?

No więc w sobotę (22.10.) zebrałem się i pojechałem do Gryfina gdzie zapakowaliśmy się z Adrianem do auta, a następnie udaliśmy na miejsce zbiórki w Kołbaskowie. Jak się okazało nie dogadaliśmy się z resztą grupy wystarczająco precyzyjnie, bo stacji na granicy jest kilka i czekaliśmy na siebie na dwóch różnych. Koniec końców po spotkaniu ruszamy na autostradę już w komplecie i po ca 1,5 h jesteśmy w Berlinie i właściwym miejscu czyli Hohenschönhausen. Jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem rozpakowujemy sprzęt, przebieramy się, humory dopisują tylko kilka osób musi oczywiście pyknąć dymka. Nie kumam jak rowerzysta może palić, to jak ocieranie się o hipokryzję, to jak odchudzanie się w barze z fastfoodem, to jak pozdrawianie sąsiada z jednoczesnym pluciem mu na wycieraczkę, to jak… ;)

Wracając do dobrych humorów, ten dzień był pierwszym kiedy miałem wypróbować sakwy zamiast plecaka. Zapakowałem je wcześniej, a że miały od groma różnych kieszeni i schowków to znalezienie w nich czegoś graniczyło z cudem, a cudem w tym przypadku miał być komplet kluczy który potrzebowałem do złożenia sprzętu. Na szczęście z pomocą przyszedł Bronik użyczając mi swój komplet, za co serdecznie dziękuje, mój natomiast się znalazł zaraz po tym jak oddałem ten pożyczony :D:D:D

W międzyczasie zaczęli zbierać się fryce i nie powiem sporo się tego zebrało, głównie trzon społeczeństwa niemieckiego, czyli … emeryci. Nie mogło oczywiście zabraknąć głównego bohatera tego wieczoru lub jak kto woli nocy, czyli Hajo…
Radzę zapamiętać to „imię” i omijać z daleka, bo Festival of Lights w Berlinie pod przewodnictwem Hajo można porównać do imprezy w stylu – „Jak będąc w Berlinie podczas festiwalu świateł i się na niego nie natknąć”. Hajo przybył na miejsce obdarzając nas szerokim uśmiechem od ucha do ucha przypominając o wpisowym z jeszcze większym uśmiechem. Naszym tłumaczem był kolega z ekipy – Emem. Dowiedzieliśmy się kilku szczegółów dotyczących przejazdu i po uiszczeniu haraczu mogliśmy ruszać… w pole.

Z początku gdy oddalaliśmy się od cywilizacji nikt nic nie podejrzewał, do jazdy wystarczało światło okolicznych latarni, ale potem coraz częściej trzeba było ratować się własną rowerową lampką, jadąc na festiwal światła chyba coś pokręciliśmy i podłączyliśmy się do grupy festiwalu ciemności. Póki jeszcze wszyscy byli na świeżo to podczas jazdy żartów było sporo, w miarę jednak przemierzanych pól i łąk stolicy Niemiec żarty się wyostrzały z lekką nutką ironii wobec naszych wspaniałych sąsiadów ;)
Najwięcej radochy wszystkim sprawił okrzyk pola lub polo, bo każdy wołał jak chciał, gdy przed sobą zobaczył przeszkodę w postaci słupka wyrastającego ze środka ścieżki.

Po około 15 – 20 przejechanych kilometrach w nasze szeregi wkradało się lekkie zniecierpliwienie, ale w międzyczasie się dowiedziałem że w ramach tego „wpisowego” zatrzymujemy się w kawiarni po drodze. Zanim to jednak nastąpiło przypomniały mi się słowa Misiacza – cytuję (…)Włączę sobie w rowerze lampki za Dobieszczynem...albo gdziekolwiek i będę miał też "festiwal” (…) te słowa paradoksalnie stały się teraz idealnie osadzone w przestrzeni, a mnie cała sytuacja zaczęła mocno niecierpliwić.

Kiedy wreszcie dotarliśmy, z pozoru, w cywilizowane okolice, wyłaniając się nagle z krzaczorów, naszym oczom ukazała się przytulnie wyglądająca restauracja. Co do wpisowego to … była to po prostu zrzuta na wyżerę dla Hajo Team Buszujący w Ciemnościach. Niemiaszki sprytne wskoczyły szybko do środka i pozajmowały wszystkie miejsca. Po naszej ekipie padły nieśmiałe pytania związane z opuszczeniem grupy, bo jak się okazało mieliśmy tam spędzić bagatela godzinę, ale koniec końców jakoś się wszyscy upchali. Do stolika podszedł kelner, aby przyjąć zamówienia z miną nieukrywającą pogardy, przepraszam poprawka jak się później okazało to była kelnerka z naturalnym wyrazem twarzy i „aryjską” urodą. W sakwach miałem żarcie i herbatę w termosie więc nie miałem zamiaru dokładać do tego interesu więc po prostu wyciągnąłem wałówę i zacząłem konsumować, a parę osób zrobiło to samo i zrobiło się swojsko, ci co się wyłamali zamawiali głownie herbaty, jedni z rumem otrzymując wodę z rumem bez herbaty, inni z cytryną nie dostając cytryny. Nie wiem może się nie znam i tak miało być? W każdym bądź razie przy naszym wielkim weselnym stole znalazł się jeden rodzynek z bandy goebbelsów który zamówił sobie dość spore koryto, a że jadł szybciej niż przełykał to dostał jakiegoś dziwnego ataku, nagle zesztywniała mu lewa ręka, pomocy nie chciał, pytaliśmy, zdziwiłem się jednak, że nie prawa, ale może z wiekiem są przerzuty.

Skoro już wyszliśmy z lokalu, a okolica zakrawała na cywilizowaną, kontrastując do mroku przez który się przebijaliśmy wcześniej, uznałem więc że teraz może być tylko lepiej… myliłem się jadać przez chwilę w miarę rozświetloną ulicą po chwili wskoczyliśmy ponownie w krzaczory. Fakt faktem jechaliśmy przez miasto, ale nasz przewodnik wampir prowadził nas takimi trasami, że światła po za własną lampką nie uświadczysz.

Jadąc tak dalej totalnie bez celu, przynajmniej ja go nie widziałem, przemierzaliśmy kolejne ciemne ulice, już nawet darcie się pola, polo zrobiło się nudne jak flaki z olejem. Dla ożywienia atmosfery jeden z bandy Helmutów postanowił przebić oponę i zamiast zjechać na bok zatrzymał się w miejscu, przez co jedna z uczestniczek, akurat od nas, nie wyhamowała i przydzwoniła w niego. Z tego co pamiętam zakończyło się to wywrotką. Jak się Mr Szajse otrzepał i obejrzał swój rower to walnął monolog nieprzeciętny, bo gdyby wciąć z niego wszystkie Scheiße to gość by milczał. Co do sprzętu to 1:0 dla naszych, Niemiec bowiem miał zdemolowaną tylną przerzutkę, wygięła się jak ręka jego ojca podczas służby w rzeszy i nie mógł „niestety” już z nami jeździć ;))

Po kilkuset metrach cywilizacja staje się rzeczywistością, moje oczy dostrzegają pierwsze światła, może Hajo się wystraszył i odebrał tą kolizję jako ostrzeżenie, gdybym wiedział to bym go uszkodził wcześniej ;). Kilkanaście zakrętów i szok jesteśmy na Hauptbahnhof, omijamy go kierując się na most i do centrum. Krótkie zatrzymanie na moście, zacząłem się rozstawiać ze statywem i gdy wszystko było gotowe trzeba było się zwijać, wkurzyłem się, bo wreszcie kiedy jest coś do sfotografowania to nie ma na to czasu, co prawda nie było tam nic ciekawego, ale wyjeżdżając z ciemności moja ocena sytuacji mogła być lekko zniekształcona ;)

Najpierw przejechaliśmy koło Bramy Brandenburskiej, aby dotrzeć na plac Poczdamski gdzie, szok!, zarządzono 10 minut na foty, burżuj z tego Hajo. Ludzi masa, włażą w kadr, 10 minut to stanowczo za mało. Wracamy z powrotem do bramy Brandenburskiej, gdzie wraz z Adrianem odłączamy się od reszty, po prostu zostając z rozstawionym sprzętem, ludzi tutaj też od groma. Od tej pory włóczymy się już bez planu, starając się zobaczyć co się da, niestety temperatura spada dość znacznie i marznę coraz bardziej, herbata w termosie już praktycznie wystygła, cola w bidonie zimna jak lód, a brak w okolicy toalet zmusza często do partyzantki. Od bramy udaje się nam przemieścić w okolice Alexanderplatz, gdzie nad jednym z kanałów Szprewy jest ładny widok na oświetloną wieżę TV i katedrę. Trochę tam postaliśmy co by jeszcze wszamać trochę prowiantu, jak obierałem smaczne jajko na twardo doszedłem do wniosku iż zaczęła się zapowiadać, mimo pewnych komplikacji na początku, świetna noc. Jak już miałem wziąć pierwszego kęsa patrzyłem w stronę zmieniających się barw fasady Berliner Dom, które nagle… zgasły, a po odbudowanej nadziei już nic nie zostało. Wkurzyłem się na maxa, z początku pomyślałem, że to chwilowo, albo że tylko ta budowla nie jest już obsługiwana, bo wieża TV nadal była pięknie oświetlona, jednak okazało się że najzwyczajniej w świecie festiwal się skończył i tyle. Było może przed 1:00, mimo to nie miałem zamiaru wracać, bo wtedy chyba bym miał jedyne wspomnienie związane z jazdą po krzakach którą mógłbym sobie zafundować pod domem. Kręciliśmy się więc dalej bez celu wyszukując chociaż to co zostało podświetlone naturalnym światłem, choć było tego niewiele. W dzielnicy rządowej spotykamy dwóch rowerzystów z rowerami obwieszonymi diodami, efekt nie powiem, ciekawy. Okazało się że zgubili powietrze w kole i szukali pompki, więc Adrian pożyczył im swoją, a za czas usuwania awarii trochę pogadaliśmy, między innymi właśnie o festiwalu i tym co można jeszcze zobaczyć. Jak już zaczęły mi odpadać palce rąk i nóg zdałem sobie sprawę, że jest już mróz, mimo kilku warstw na sobie nie było to wystarczające, jednak kręciliśmy dalej, dopiero w okolicach 4:00 byłem już totalnie wypompowany, zimno wyssało ze mnie całą energię. Postanowiliśmy, że się zmywamy, do samochodu jakieś 15 km, czyli nic pomyślałem, pół godzinki i jesteśmy, tempo się podkręci i się choć trochę rozgrzeję. Nic bardziej mylnego, byłem tak wykończony, że stawy współpracowały ze mną jak nienasmarowany łańcuch. Do samochodu prowadził nas gps. Jak się teraz zastanowię to nie za wiele pamiętam z powrotu, prawo, lewo, prosto, światła sygnalizatorów nie miały znaczenia, chodniki, ścieżki, jezdnia… obojętne, byle do celu. Mimo iż miałem na sobie windstoppera czułem jak zmrożony wiatr przeszywa mnie, tak jak by zimniej było pod kurtką niż na wierzchu. Co chwilę tylko pytałem Adriana ile jeszcze kilometrów, a miałem wrażenie, że mówi mi ciągle tę samą ilość. Pokonaliśmy w sumie 55 km, a nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł się tak wyprany.

Wreszcie udaje się dojechać do samochodu zamienionego w jeden wielki sopel. Najszybciej jak to możliwe przebraliśmy się i zapakowaliśmy rowery, w sumie po 5:00 udaj się ruszyć. Odpaliłem nawigację i kierunek Szczecin. W tym momencie popełniam niewybaczalny błąd ustawiając ogrzewanie na pełną parę. Szybko udaje się nam ogrzać, ale przez dużą różnicę temperatur czuję się totalnie sflaczały i senny. W mieście jako tako się jechało, ale po wjechaniu na nudną ciemną autostradę non stop zasypiałem, wydawało mi się że kontroluję sytuację, najgorsze jednak były momenty utraty pełnej świadomości i nagłe przebudzenia. W rzeczywistości trwało to może kilka sekund, ale wystarczyło, aby nie utrzymać się w szerokości pasa ruchu. Dużo szczęścia przy tym, że nikt nas nie wyprzedzał. Dopiero z 10 km przed granicą nie wytrzymuję i zjeżdżam na jakąś budowę i podejmujemy decyzję, że kimniemy się z godzinę, tak aby trochę odpocząć i też nie ochłodzić zupełnie samochodu. Ustawiłem się jednak równolegle do pasa autostrady i co chwilę się rozbudzałem wystraszony nadjeżdżającymi z przeciwnego pasa samochodami, by za chwilę zdać sobie sprawę, że jesteśmy po za nią w bezpiecznym miejscu, niestety sytuacja się powtarza kilkakrotnie i po 20 minutach jedziemy dalej. Te 20 minut coś jednak pomogło, bo już bez problemów doczłapaliśmy się do stacji gdzie kupiłem sobie mega kawę która dała oczekiwanego kopa. Odwiozłem Adriana do Gryfina, a potem już sam do Szczecina, gdzie jak podjechałem pod dom był już zupełnie jasny ranek. To była naprawdę długa noc.

W następnym roku na pewno się tam pojawię, ale już w ekipie która podzieli moje zainteresowania związane z tą imprezą i zajmiemy się od razu tym czego powinna dotyczyć wycieczka, a nie szlajanie się po krzakach. Berlin nocą jest ciekawym tematem, nie tylko do fotografowania, ale można zobaczyć wtedy jego totalną przemianę, z czystego i bardzo bezpiecznego miejsca, staje się miejscem ostrych libacji, bójkami przed lokalami, w większości pijanymi pieszymi. Architektura mówi o sobie w nocy zupełnie cos innego niż w dzień, w końcu można zobaczyć wiele w zupełnie innym świetle :)

Na koniec kilka fotek, niestety wyszła z tego tragiczna sieczka, bo będąc w restauracji zaparował mi obiektyw, wytarłem go bluzą i zabrudziłem przy okazji. Zauważyłem to ale uznałem, że go wytrę dopiero w centrum, nie wiem jakoś tak durnie postąpiłem i potem o tym zapomniałem, chyba zimno mocniej niż mi się wydawało wpłynęło na mój stan umysłu.


Alexanderplatz © sargath7

Aleja Unter den Linden © sargath7

Brama Brandenburska © sargath7

Kościół Friedrichswerder © sargath7

Katedra Berlińska © sargath7

Fontanna Neptuna, kościół NMP i wieża TV © sargath7

Brama Brandenburska © sargath7

Reichstag © sargath7

Kościół NMP © sargath7

Urząd Kanclerski © sargath7

Plac Poczdamski © sargath7

Hotel Ritz © sargath7

Pomnik Fryderyka Wielkiego © sargath7
Kategoria Niemcy, Wycieczka



Komentarze
sargath
| 16:49 piątek, 11 listopada 2011 | linkuj Adam - wszystkie foty zrobiłem jak już się urwaliśmy z przedszkola ;)
maccacus
| 11:06 piątek, 11 listopada 2011 | linkuj No to jednak trochę tych zdjęć nastukałeś pomimo szaleńczego tempa zwiedzania :)
rowerzystka
| 23:48 czwartek, 10 listopada 2011 | linkuj W sumie to cieszę się, że nie pojechałam wtedy z całą resztą na tę "zorganizowaną" wycieczkę. Byłam na drugi dzień w Berlinie, ale już z tylko samochodem i nie za wiele zwiedziłam nocnego Berlina bo nie za bardzo wiele miałam na to czasu. Ale i tak uważam, że impreza mocno była przereklamowana. Opis wycieczki świetny :)
rammzes
| 13:00 czwartek, 10 listopada 2011 | linkuj Pod Bramą jak pusto! Gisell Bundchen, jakaż ona piękna! ;D
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!