Sargath

Archiwum
Kategorie bloga
Unibike
Statystyka roczna

Zajrzało tu od października 2010
Wpisy archiwalne w kategorii
Wycieczka
Dystans całkowity: | 15499.96 km (w terenie 2458.00 km; 15.86%) |
Czas w ruchu: | 662:51 |
Średnia prędkość: | 22.20 km/h |
Liczba aktywności: | 166 |
Średnio na aktywność: | 93.37 km i 4h 16m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
89.18 km
0.00 km teren
Lajtowo przez NRD
Sobota, 5 listopada 2011 · dodano: 02.12.2011 | Komentarze 3
Z okazji kolejnego pięknego, listopadowego, sobotniego dnia wyskoczyłem z Axisem na niemieckie asfalty. Traska przebiegała mniej więcej przez Dobrą, Blankensee, Mewegen, Rothenklempenow, Borken, Koblentz, ponownie Rothenklempenow i do Dobrej. Spokojna jazda z pogaduchami o rzeczach wzniosłych i tych mniej wzniosłych, aż do Rothenklempenow gdzie łapie kapcia :(
Nad jeziorem Kleiner w Koblentz© sargath7
Dane wyjazdu:
202.97 km
0.00 km teren
Międzyzdroje – od wschodu do zachodu...
Wtorek, 1 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 10
... i na rybkęDługi weekend zapowiadał się pod mega rowerowym znakiem i tak też było, więc na ostatni dzień, czyli Wszystkich Świętych (1.11.2011) postanowiłem położyć wisienkę na torcie w postaci konkretniejszej traski. Z pewnych względów nie miałem obowiązków do wypełnienia i dzień miałem w całości wolny, a że podobnie było u Adriana to zapowiadało się niezłe kręconko :)
Samopoczucie było mega pozytywne, a pogoda tylko jeszcze bardziej nakręcała do kręcenia :)
Kierunków do wyboru było sporo, ale chyba najciekawszym i najbardziej odpowiednim był po prostu wypad nad morze. Tak się dogadaliśmy i tak też zrobiliśmy. Z tego co pamiętam to na 8:00 ustawiliśmy się w Dąbiu, wcześnie, bo wcześnie robi się ciemno. Po za tym dystans nie najkrótszy, ale też nie powalający. Wybierając trasę kierowałem się też wiatrem który był z południa, wiedziałem już z góry, że przy tak lajtowej wycieczce czas płynie zbyt szybko, więc tym razem wyszedłem z założenia, że lepiej jak pomoże nam dojechać i utrzyma pozytywne samopoczucie, które pozwoli na blisko stukilometrową jazdę po ciemku, niż wymęczy nas na początku i zaszczepi w nas chęć powrotu pociągiem :)
Do Dąbia mam około 15 km więc wyjechałem z zapasem czasu. Po drodze sporo ciekawych ujęć wschodu słońca, z racji zapasu czasu mogłem trochę popstrykać.

Wschód słońca nad Trasą Zamkową© sargath7

Wschód słońca nad Dąbiem© sargath7
Wyjechałem za wcześnie i nie pozostało mi nic jak tylko czekać, a że Adrian postanowił się spóźnić to się trochę naczekałem. Miejsce zbiórki ustaliliśmy pod najpiękniejszą i najwyższą budowlą Dąbia czyli neogotyckim kościołem.

Kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Szczecinie Dąbiu© sargath7
Było kilka stopni powyżej zera i musiałem robić co jakiś czas rundki rozgrzewkowe, bo się zbyt cienko ubrałem. Około 8:15 luzikiem ruszyliśmy bocznymi drogami w stronę Goleniowa, standardowo przez Rurzycę, bo innej drogi nie ma, no chyba że ktoś śmiga szybciej to jest jeszcze S3 :)
Ślimaczyliśmy się z lekka…

Jak podróż z sakwami© sargath7
Już przed Goleniowem zrobiło się znacznie cieplej, słońce przygrzewało mocno z racji czystego nieba. Wiatr który miał być w plecy w sumie, ani nie pomagał, ani nie przeszkadzał.
Kilometry upływały przy pogawędkach na tematy ogólne o istnieniu, o życiu i śmierci – w końcu to święto Wszystkich Świętych, musi być tematycznie ;)
W Stepnicy przez miasto przechodziła procesja i nie było przejazdu dla samochodów, my się jednak przecisnęliśmy, ale zepchnęli nas na boczne dziurawe ulice, którymi dojechaliśmy do plaży, tam jeden z dość długich postojów, jakoś ani ja ani Adrian nie kwapiliśmy się żeby zarządzić „wymarsz” :)

Na plaży w Stepnicy© sargath7

Prawdziwie wolny jest ten kto może rozłożyć skrzydła© sargath7

Samotność nie ma nic wspólnego z brakiem towarzystwa© sargath7

Nieraz tak niewiele potrzeba by osiągnąć spokój© sargath7

Kwitnące kwiaty w listopadzie© sargath7

Pereł brak...© sargath7

Nawet mając jasny cel droga nie zawsze jest łatwa, a zbaczając z niej możemy nieźle umoczyć...© sargath7
Temperatura powietrza była niska, ale słońce padało pod takim kątem, że nawet bezczynne stanie nie powodowało uczucia zimna. Z nad wody wiał akurat dość mocny wiatr dający uczucie rześkości, na powierzchni wody tworzyły się drobne zmarszczki odbijające promienie słoneczne jak mieniące się kosztowności. Szumu fal oblewających brzeg lub rozbijających się o filary mola pomieszany ze skrzekiem mew szukających pożywienia lub charakterystyczny śmiech kaczek w szuwarach to wszystko w nieznany sposób nie zakłócało ciszy panującej wokół, nawet zbłąkani spacerowicze którzy pojawili się na chwilę na molo.
Kiedy już udało się wyrwać z nad Zalewu, bez zbędnych zatrzymań dotarliśmy na farmy wiatrowe w okolicach Wolina.

Potęga bliskości© sargath7

Na farmie wiatrowej© sargath7
Z Wolina już główną drogą przy dość małym natężeniu ruchu dotarliśmy do celu. Ustaliliśmy, że najpierw robimy objazd, a na koniec obowiązkowa rybka w smażalniach pod Kawczą Górą. Czas leciał nieubłagalnie szybko, a słońce coraz bardziej zbliżało się do horyzontu. Jako że wiatr był z południa, to tafla Bałtyku była niezmącona, ciepłe powietrze było pchane z lądu, naprawdę z takim zestawieniem Bałtyk prezentował się bardzo ciekawie, zupełnie inaczej, niż gdy na plaży roi się od turystów leżących jeden na drugim i smażących się w upalnym słońcu, co chwilę słychać drących mordę sprzedawców kukurydzy, pączków i masy innych rzeczy, czekam tylko na telewizory i sprzęt agd. Do tego co jakiś czas powiew świeżości z wody robiącej za publiczną toaletę dla kulturalnych plażowiczów lub zapachem fajek od leżącego w pobliżu sb’eka, a przy okazji dla kontrastu jakiegoś psa który stanie i zacznie otrzepywać się z wody właśnie obok ciebie lub załatwi potrzeby fizjologiczne w piasek koło twojego koca... na szczęście teraz była idealna pora na pobyt nad Bałtykiem, mało ludzi, cisza spokój, żyć nie umierać.

Międzyzdroje - widok na Kawczą Górę© sargath7

Na molo w Międzyzdrojach© sargath7

Raz, dwa, trzy... szukam...© sargath7

Mewa© sargath7

Kutry rybackie© sargath7

Wrona siwa© sargath7

Nad Bałtykiem© sargath7

Quantum scimus, gutta est, ignoramus mare - To, co wiemy, kroplą jest, czego nie wiemy, to morze© sargath7
Tablicę końca Międzyzdrojów zostawiliśmy w tyle około 15:30, ale jakoś bez rozpędu i do Wolina dotarliśmy jak zaczęło robić się ciemno, a na farmach wiatrowych można już było podziwiać zachód słońca wiszący nad dachami chat miejscowości Gogolice.

Zachód nad Gogolicami© sargath7
Oznaczało to jakieś 80 km po ciemku, ale moje wcześniejsze planowanie okazało się skuteczne i z duża dawką pozytywnej energii mogliśmy jechać dalej. W ciągu dnia słońce ogrzało powietrze które na szczęście teraz zbyt szybko się nie ochładzało, a wiatr okazał się niegroźny. Nie wiem co nam dosypali do ryb, ale dopadła nas jakaś chmura dobrego humoru, jechało się wyśmienicie. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, bo musiałem pogrzebać w telefonie, w tym czasie Adrian cykał foty, najlepsze były te robione z flash’em jak jechał jakiś samochód, jakoś każdy zwalniał momentalnie :D:D:D
W dalszej drodze było nie inaczej kupa żartów i dobrego humoru towarzyszyła nam cały czas, jedyny mankament to bolący tyłek. Normalnie czułem, że mógłbym śmigać całą noc, gdyby nie siodło, które wcześniej nie przysparzało mi zbyt wielu problemów, bo ogólnie jest bardzo wygodne, teraz jednak się zbuntowało :(
Tego dnia nie odwiedziliśmy cmentarzy, ale tak po prawdzie droga którą jechaliśmy była jednym wielkim cmentarzem, już wyjeżdżając ze Szczecina wpadłem na pomysł, liczenia krzyży stojących przy drodze, na powrocie było łatwiej, bo wszystkie były ładnie oświetlone zniczami, ale wynik był dość wysoki jak na stukilometrowy odcinek – 26 krzyży.
Po minięciu Stepnicy zauważyłem, że nie domagają już mi lampy, Adrianowi zresztą też, więc uznaliśmy że trzeba w Goleniowie zmienić baterie. Zakupy zrobiliśmy na stacji benzynowej gdzie strzeliliśmy po hot-dogu i kawie, podobnie jak dzisiaj z rana tylko jadąc w kierunku przeciwnym.
Po wymianie źródła zasilania o niebo lepiej, samochody szybciej nas dostrzegały i wyłączały szybciej długie światła, a i wzrosła wykrywalność dziur w asfalcie :)
W Szczecinie byliśmy około 20:00, już zdążyło się zrobić dość zimno, nie był to jednak mróz więc dało się jechać, rozdzieliliśmy się na krzyżówce na słonecznym, Adrian pojechał do Gryfina, a ja skierowałem się na lewobrzeże.
Dane wyjazdu:
121.14 km
0.00 km teren
Schwedt w poszukiwaniu jesieni
Poniedziałek, 31 października 2011 · dodano: 18.11.2011 | Komentarze 6
31 październik to oczywiście dla mnie jeden z dni długiego weekendu, okazało się jednak że większość znajomych pracuje, nie pytałem oczywiście każdego, bo uznałem że jest okazja na wypad solo, nie pamiętam już kiedy ostatnio słyszałem tylko własne myśli podczas wycieczki i teraz nadarzyła się sposobność, aby sobie przypomnieć :)Pytanie odwieczne gdzie jechać? Dzień krótki, a jakoś nie specjalnie chciałem wracać po nocy, zwłaszcza, że zebrałem się dość późno z wyra. Sobota i niedziela pod znakiem mtb bardzo mnie rozkręciła i samopoczucie było na dość wysokim, pozytywnym, poziomie. Ze względu na brak deszczu od kilku dni, wyciągnąłem szoskę która wskazała mi kierunek do Schwedt. Mimo utrzymującej się ostatnio pięknej pogody nie miałem złudzeń kiedy obudziłem się, a za oknem zamiast słońca i niebieskiego nieba, widoczna była tylko mgła niczym szklanka mleka. Z domu wyszedłem dopiero po 11, czyli w sumie w połowie dnia :) do tej pory po mgle nie było śladu zostały tylko szare chmury, ale grunt że grunt suchy, czyli brak deszczu.
Nie zapomniałem oczywiście o aparacie, bo wyjazd tematyczny :P. Miało być szybko z przemyśleniem trosk dnia doczesnego i analizą otaczającej rzeczywistości oraz masą postojów na foty, gdzieś jeszcze próbowałem wcisnąć postój na żurek w Krajniku koło Schwedt :D
Gdy byłem już w centrum i skomplikowane wzory matematyczne upewniły mnie, że mam zajebisty czas i niepotrzebnie targam lampy to wyczaiłem znajomą co jej dawno nie widziałem i tak zeszło z pół godzinki. Jak już jechałem dalej nie chciało mi się zaprzątać ponownie głowy przeliczeniami i doszedłem do wniosku, że mi wszystko jedno kiedy wrócę oraz że dobrze że jednak targam te lampy. Jadąc ul. Mieszka minąłem cmentarz i dało się wyraźnie zauważyć, że jutro Wszystkich Świętych, a że zwykle mam w zwyczaju olewanie ścieżek rowerowych to jakoś piesi nie narazili mi się, tym razem, zbytnio. Oczywiście mimo szerokiego chodnika większa ilość postanowiła wybrać czerwoną nawierzchnię, tak chyba z przywiązania do poprzedniego systemu. Policja oczywiście nic nie widzi no bo w końcu sezon na rower się już skończył, na szczęście mnie też nie zauważyli że nie jadę po ścieżce i nie taranuję tych buraków, więc uznałem to za jakiś tam przejaw sprawiedliwości.
Do granicy szybko i bezpiecznie, a potem już tylko tradycyjnie asfaltową ścieżką wzdłuż wału nad Odrą. Złotą jesień było widać na każdym kroku, a że sam jechałem i nikt mnie nie poganiał to sporo czasu poświęciłem na postoje i zdjęcia. Niemcy wyludnione, bo u nich akurat wypada 31 wolny to na trasie sporadycznie mijałem jakiegoś osobnika. Do Gartz odcinek kostkowy ogólnie nie jest zły nawet jak na szosę, ale ktoś zapomniał liście i gałęzie pozbierać i był z nich istny dywan, a nie wiadomo co pod spodem. Pamiętałem że miało być szybko, ale robiłem tyle postojów, że jazda między zatrzymaniami była już zbyt szybka i mimo cienkiego ubioru trochę się zgrzałem. Gdy minąłem Gartz to o mało był nie zaliczył lądowania w rowie, bo rodzinka Helmutów postanowiła iść całą szerokością wału, gdy próbowałem ich wziąć z lewej strony to mnie zauważyli i zamiast iść dalej jak szli to na siłę próbowali ustąpić. Zakończyło się to moim odbiciem na sam brzeg asfaltu i niestety przednie koło się ześlizgnęło i zakleszczyło, tył okręcił się ze mną o 90* co zaowocowało uwolnieniem przedniego koła i już miałem się wypiąć by jak najmniej boleśnie wylądować na asfalcie, gdy poczułem że odzyskuję władzę nad sprzętem, obróciłem korbą i wyszedłem na prostą, pewnie to śmiesznie wyglądało, ale grunt że obyło się bez szlifa.
Będąc już w Schwedt darowałem sobie skok na zupę do Krajnika i od razu zawróciłem, aparat poszedł do plecaka co by mnie już nie kusił, a jazda stała się płynna i warunki do przemyśleń korzystne :D
Nie będę się rozpisywał o źdźbłach trawy tańczących do melodii wiatru na rozłożystych łąkach, o kołyszących promieniach słońca na falującej tafli wody, o śpiewie ptaków ukrytych w konarach drzew melodyjnie zwiastujących chowające się słońce za horyzontem, nie będę bo zwyczajnie tego nie było po za szumem mojej opony na asfalcie, po za wiatrem walącym mi prosto w ryj, po za melodyjnym dźwiękiem rozgniatanej skorupy ślimaka pod moją oponą, którego nie zdążyłem ominąć. Jednak nie dałem się melancholii bowiem w końcu mimo zakłamania świata i zatartym marzeniom świat jest nadal piękny, a teraz przychodzą nowe myśli nowe marzenia i prawda staje się rzeczywistością, tak to wszystko powiedziały mi endorfiny które wydzieliły mi się podczas jazdy, a potem zapadł zmrok i patrzyłem tylko żeby nie wjechać w jakąś dziurę :P

Jesiennie koło Neurochlitz© sargath7

Pory roku to najlepsi dekoratorzy wnętrza świata© sargath7

W metropolii natury© sargath7

Jesienne przysmaki© sargath7

Nasza ostatnia podróż nieraz może zakończyć się w wyjątkowym miejscu© sargath7

W tunelu przyrody© sargath7

Anielska cierpliwość wymaga diabelskiej siły© sargath7

Skarby teściowej© sargath7

Rzeźby szuwarowych drwali© sargath7

Owoce leśne© sargath7

Robiąc to co inni często ukrywamy swoją wyjątkowość© sargath7

Hey man, what's up?© sargath7

Odra w Schwedt© sargath7
Dane wyjazdu:
55.49 km
0.00 km teren
Festival of Dark? – Berlin
Sobota, 22 października 2011 · dodano: 10.11.2011 | Komentarze 5
Tak na dobrą sprawę to nie wiem od czego zacząć, czy od tego że był to jeden z najgorszych wypadów w jakich miałem okazję uczestniczyć, czy może że do dzisiaj pamiętam jak przemarzłem na kość, albo może w ramach równowagi, że było kupę śmiechu jadąc w grupie znajomych właściwie bez celu… dobra! szala się zbytnio nie przechyliła, było do bani… ale chyba lepiej od początku.O imprezie odbywającej się w Berlinie dowiedziałem się z lokalnego forum rowerowego i zapowiadało się to naprawdę interesująco. Była możliwość wyjazdu busem, ale ostatecznie wybrałem opcję dojazdu własnym samochodem, zwłaszcza że chęć na ten „festiwal” nabrał też Adrian, więc mogliśmy mieszcząc się w miarę rozsądnych kosztach dołączyć niezależnie do ekipy. Jako że lubimy popstrykać fotki to uznaliśmy że po przejeździe zostaniemy w Berlinie na całą noc co by wszystko obfocić.
Ostatecznie zebrała się spora ekipa i w konwoju pięciu samochodów mogliśmy kierować się do stolicy rzeszy. Plan zgodnie z info na forum był taki że dojeżdżamy do Hohenschönhausen gdzie przejmuje nas przewodnik niemiecki, a trasa cytuję – (…)wiedzie bocznymi drogami do centrum miasta, a potem już po kolei przez wszystkie główne lokalizacje, w których coś się świeci (...). Czy to proste zdanie mogło wzbudzić podejrzenia?
No więc w sobotę (22.10.) zebrałem się i pojechałem do Gryfina gdzie zapakowaliśmy się z Adrianem do auta, a następnie udaliśmy na miejsce zbiórki w Kołbaskowie. Jak się okazało nie dogadaliśmy się z resztą grupy wystarczająco precyzyjnie, bo stacji na granicy jest kilka i czekaliśmy na siebie na dwóch różnych. Koniec końców po spotkaniu ruszamy na autostradę już w komplecie i po ca 1,5 h jesteśmy w Berlinie i właściwym miejscu czyli Hohenschönhausen. Jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem rozpakowujemy sprzęt, przebieramy się, humory dopisują tylko kilka osób musi oczywiście pyknąć dymka. Nie kumam jak rowerzysta może palić, to jak ocieranie się o hipokryzję, to jak odchudzanie się w barze z fastfoodem, to jak pozdrawianie sąsiada z jednoczesnym pluciem mu na wycieraczkę, to jak… ;)
Wracając do dobrych humorów, ten dzień był pierwszym kiedy miałem wypróbować sakwy zamiast plecaka. Zapakowałem je wcześniej, a że miały od groma różnych kieszeni i schowków to znalezienie w nich czegoś graniczyło z cudem, a cudem w tym przypadku miał być komplet kluczy który potrzebowałem do złożenia sprzętu. Na szczęście z pomocą przyszedł Bronik użyczając mi swój komplet, za co serdecznie dziękuje, mój natomiast się znalazł zaraz po tym jak oddałem ten pożyczony :D:D:D
W międzyczasie zaczęli zbierać się fryce i nie powiem sporo się tego zebrało, głównie trzon społeczeństwa niemieckiego, czyli … emeryci. Nie mogło oczywiście zabraknąć głównego bohatera tego wieczoru lub jak kto woli nocy, czyli Hajo…
Radzę zapamiętać to „imię” i omijać z daleka, bo Festival of Lights w Berlinie pod przewodnictwem Hajo można porównać do imprezy w stylu – „Jak będąc w Berlinie podczas festiwalu świateł i się na niego nie natknąć”. Hajo przybył na miejsce obdarzając nas szerokim uśmiechem od ucha do ucha przypominając o wpisowym z jeszcze większym uśmiechem. Naszym tłumaczem był kolega z ekipy – Emem. Dowiedzieliśmy się kilku szczegółów dotyczących przejazdu i po uiszczeniu haraczu mogliśmy ruszać… w pole.
Z początku gdy oddalaliśmy się od cywilizacji nikt nic nie podejrzewał, do jazdy wystarczało światło okolicznych latarni, ale potem coraz częściej trzeba było ratować się własną rowerową lampką, jadąc na festiwal światła chyba coś pokręciliśmy i podłączyliśmy się do grupy festiwalu ciemności. Póki jeszcze wszyscy byli na świeżo to podczas jazdy żartów było sporo, w miarę jednak przemierzanych pól i łąk stolicy Niemiec żarty się wyostrzały z lekką nutką ironii wobec naszych wspaniałych sąsiadów ;)
Najwięcej radochy wszystkim sprawił okrzyk pola lub polo, bo każdy wołał jak chciał, gdy przed sobą zobaczył przeszkodę w postaci słupka wyrastającego ze środka ścieżki.
Po około 15 – 20 przejechanych kilometrach w nasze szeregi wkradało się lekkie zniecierpliwienie, ale w międzyczasie się dowiedziałem że w ramach tego „wpisowego” zatrzymujemy się w kawiarni po drodze. Zanim to jednak nastąpiło przypomniały mi się słowa Misiacza – cytuję (…)Włączę sobie w rowerze lampki za Dobieszczynem...albo gdziekolwiek i będę miał też "festiwal” (…) te słowa paradoksalnie stały się teraz idealnie osadzone w przestrzeni, a mnie cała sytuacja zaczęła mocno niecierpliwić.
Kiedy wreszcie dotarliśmy, z pozoru, w cywilizowane okolice, wyłaniając się nagle z krzaczorów, naszym oczom ukazała się przytulnie wyglądająca restauracja. Co do wpisowego to … była to po prostu zrzuta na wyżerę dla Hajo Team Buszujący w Ciemnościach. Niemiaszki sprytne wskoczyły szybko do środka i pozajmowały wszystkie miejsca. Po naszej ekipie padły nieśmiałe pytania związane z opuszczeniem grupy, bo jak się okazało mieliśmy tam spędzić bagatela godzinę, ale koniec końców jakoś się wszyscy upchali. Do stolika podszedł kelner, aby przyjąć zamówienia z miną nieukrywającą pogardy, przepraszam poprawka jak się później okazało to była kelnerka z naturalnym wyrazem twarzy i „aryjską” urodą. W sakwach miałem żarcie i herbatę w termosie więc nie miałem zamiaru dokładać do tego interesu więc po prostu wyciągnąłem wałówę i zacząłem konsumować, a parę osób zrobiło to samo i zrobiło się swojsko, ci co się wyłamali zamawiali głownie herbaty, jedni z rumem otrzymując wodę z rumem bez herbaty, inni z cytryną nie dostając cytryny. Nie wiem może się nie znam i tak miało być? W każdym bądź razie przy naszym wielkim weselnym stole znalazł się jeden rodzynek z bandy goebbelsów który zamówił sobie dość spore koryto, a że jadł szybciej niż przełykał to dostał jakiegoś dziwnego ataku, nagle zesztywniała mu lewa ręka, pomocy nie chciał, pytaliśmy, zdziwiłem się jednak, że nie prawa, ale może z wiekiem są przerzuty.
Skoro już wyszliśmy z lokalu, a okolica zakrawała na cywilizowaną, kontrastując do mroku przez który się przebijaliśmy wcześniej, uznałem więc że teraz może być tylko lepiej… myliłem się jadać przez chwilę w miarę rozświetloną ulicą po chwili wskoczyliśmy ponownie w krzaczory. Fakt faktem jechaliśmy przez miasto, ale nasz przewodnik wampir prowadził nas takimi trasami, że światła po za własną lampką nie uświadczysz.
Jadąc tak dalej totalnie bez celu, przynajmniej ja go nie widziałem, przemierzaliśmy kolejne ciemne ulice, już nawet darcie się pola, polo zrobiło się nudne jak flaki z olejem. Dla ożywienia atmosfery jeden z bandy Helmutów postanowił przebić oponę i zamiast zjechać na bok zatrzymał się w miejscu, przez co jedna z uczestniczek, akurat od nas, nie wyhamowała i przydzwoniła w niego. Z tego co pamiętam zakończyło się to wywrotką. Jak się Mr Szajse otrzepał i obejrzał swój rower to walnął monolog nieprzeciętny, bo gdyby wciąć z niego wszystkie Scheiße to gość by milczał. Co do sprzętu to 1:0 dla naszych, Niemiec bowiem miał zdemolowaną tylną przerzutkę, wygięła się jak ręka jego ojca podczas służby w rzeszy i nie mógł „niestety” już z nami jeździć ;))
Po kilkuset metrach cywilizacja staje się rzeczywistością, moje oczy dostrzegają pierwsze światła, może Hajo się wystraszył i odebrał tą kolizję jako ostrzeżenie, gdybym wiedział to bym go uszkodził wcześniej ;). Kilkanaście zakrętów i szok jesteśmy na Hauptbahnhof, omijamy go kierując się na most i do centrum. Krótkie zatrzymanie na moście, zacząłem się rozstawiać ze statywem i gdy wszystko było gotowe trzeba było się zwijać, wkurzyłem się, bo wreszcie kiedy jest coś do sfotografowania to nie ma na to czasu, co prawda nie było tam nic ciekawego, ale wyjeżdżając z ciemności moja ocena sytuacji mogła być lekko zniekształcona ;)
Najpierw przejechaliśmy koło Bramy Brandenburskiej, aby dotrzeć na plac Poczdamski gdzie, szok!, zarządzono 10 minut na foty, burżuj z tego Hajo. Ludzi masa, włażą w kadr, 10 minut to stanowczo za mało. Wracamy z powrotem do bramy Brandenburskiej, gdzie wraz z Adrianem odłączamy się od reszty, po prostu zostając z rozstawionym sprzętem, ludzi tutaj też od groma. Od tej pory włóczymy się już bez planu, starając się zobaczyć co się da, niestety temperatura spada dość znacznie i marznę coraz bardziej, herbata w termosie już praktycznie wystygła, cola w bidonie zimna jak lód, a brak w okolicy toalet zmusza często do partyzantki. Od bramy udaje się nam przemieścić w okolice Alexanderplatz, gdzie nad jednym z kanałów Szprewy jest ładny widok na oświetloną wieżę TV i katedrę. Trochę tam postaliśmy co by jeszcze wszamać trochę prowiantu, jak obierałem smaczne jajko na twardo doszedłem do wniosku iż zaczęła się zapowiadać, mimo pewnych komplikacji na początku, świetna noc. Jak już miałem wziąć pierwszego kęsa patrzyłem w stronę zmieniających się barw fasady Berliner Dom, które nagle… zgasły, a po odbudowanej nadziei już nic nie zostało. Wkurzyłem się na maxa, z początku pomyślałem, że to chwilowo, albo że tylko ta budowla nie jest już obsługiwana, bo wieża TV nadal była pięknie oświetlona, jednak okazało się że najzwyczajniej w świecie festiwal się skończył i tyle. Było może przed 1:00, mimo to nie miałem zamiaru wracać, bo wtedy chyba bym miał jedyne wspomnienie związane z jazdą po krzakach którą mógłbym sobie zafundować pod domem. Kręciliśmy się więc dalej bez celu wyszukując chociaż to co zostało podświetlone naturalnym światłem, choć było tego niewiele. W dzielnicy rządowej spotykamy dwóch rowerzystów z rowerami obwieszonymi diodami, efekt nie powiem, ciekawy. Okazało się że zgubili powietrze w kole i szukali pompki, więc Adrian pożyczył im swoją, a za czas usuwania awarii trochę pogadaliśmy, między innymi właśnie o festiwalu i tym co można jeszcze zobaczyć. Jak już zaczęły mi odpadać palce rąk i nóg zdałem sobie sprawę, że jest już mróz, mimo kilku warstw na sobie nie było to wystarczające, jednak kręciliśmy dalej, dopiero w okolicach 4:00 byłem już totalnie wypompowany, zimno wyssało ze mnie całą energię. Postanowiliśmy, że się zmywamy, do samochodu jakieś 15 km, czyli nic pomyślałem, pół godzinki i jesteśmy, tempo się podkręci i się choć trochę rozgrzeję. Nic bardziej mylnego, byłem tak wykończony, że stawy współpracowały ze mną jak nienasmarowany łańcuch. Do samochodu prowadził nas gps. Jak się teraz zastanowię to nie za wiele pamiętam z powrotu, prawo, lewo, prosto, światła sygnalizatorów nie miały znaczenia, chodniki, ścieżki, jezdnia… obojętne, byle do celu. Mimo iż miałem na sobie windstoppera czułem jak zmrożony wiatr przeszywa mnie, tak jak by zimniej było pod kurtką niż na wierzchu. Co chwilę tylko pytałem Adriana ile jeszcze kilometrów, a miałem wrażenie, że mówi mi ciągle tę samą ilość. Pokonaliśmy w sumie 55 km, a nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł się tak wyprany.
Wreszcie udaje się dojechać do samochodu zamienionego w jeden wielki sopel. Najszybciej jak to możliwe przebraliśmy się i zapakowaliśmy rowery, w sumie po 5:00 udaj się ruszyć. Odpaliłem nawigację i kierunek Szczecin. W tym momencie popełniam niewybaczalny błąd ustawiając ogrzewanie na pełną parę. Szybko udaje się nam ogrzać, ale przez dużą różnicę temperatur czuję się totalnie sflaczały i senny. W mieście jako tako się jechało, ale po wjechaniu na nudną ciemną autostradę non stop zasypiałem, wydawało mi się że kontroluję sytuację, najgorsze jednak były momenty utraty pełnej świadomości i nagłe przebudzenia. W rzeczywistości trwało to może kilka sekund, ale wystarczyło, aby nie utrzymać się w szerokości pasa ruchu. Dużo szczęścia przy tym, że nikt nas nie wyprzedzał. Dopiero z 10 km przed granicą nie wytrzymuję i zjeżdżam na jakąś budowę i podejmujemy decyzję, że kimniemy się z godzinę, tak aby trochę odpocząć i też nie ochłodzić zupełnie samochodu. Ustawiłem się jednak równolegle do pasa autostrady i co chwilę się rozbudzałem wystraszony nadjeżdżającymi z przeciwnego pasa samochodami, by za chwilę zdać sobie sprawę, że jesteśmy po za nią w bezpiecznym miejscu, niestety sytuacja się powtarza kilkakrotnie i po 20 minutach jedziemy dalej. Te 20 minut coś jednak pomogło, bo już bez problemów doczłapaliśmy się do stacji gdzie kupiłem sobie mega kawę która dała oczekiwanego kopa. Odwiozłem Adriana do Gryfina, a potem już sam do Szczecina, gdzie jak podjechałem pod dom był już zupełnie jasny ranek. To była naprawdę długa noc.
W następnym roku na pewno się tam pojawię, ale już w ekipie która podzieli moje zainteresowania związane z tą imprezą i zajmiemy się od razu tym czego powinna dotyczyć wycieczka, a nie szlajanie się po krzakach. Berlin nocą jest ciekawym tematem, nie tylko do fotografowania, ale można zobaczyć wtedy jego totalną przemianę, z czystego i bardzo bezpiecznego miejsca, staje się miejscem ostrych libacji, bójkami przed lokalami, w większości pijanymi pieszymi. Architektura mówi o sobie w nocy zupełnie cos innego niż w dzień, w końcu można zobaczyć wiele w zupełnie innym świetle :)
Na koniec kilka fotek, niestety wyszła z tego tragiczna sieczka, bo będąc w restauracji zaparował mi obiektyw, wytarłem go bluzą i zabrudziłem przy okazji. Zauważyłem to ale uznałem, że go wytrę dopiero w centrum, nie wiem jakoś tak durnie postąpiłem i potem o tym zapomniałem, chyba zimno mocniej niż mi się wydawało wpłynęło na mój stan umysłu.

Alexanderplatz© sargath7

Aleja Unter den Linden© sargath7

Brama Brandenburska© sargath7

Kościół Friedrichswerder© sargath7

Katedra Berlińska© sargath7

Fontanna Neptuna, kościół NMP i wieża TV© sargath7

Brama Brandenburska© sargath7

Reichstag© sargath7

Kościół NMP© sargath7

Urząd Kanclerski© sargath7

Plac Poczdamski© sargath7

Hotel Ritz© sargath7

Pomnik Fryderyka Wielkiego© sargath7
Dane wyjazdu:
93.22 km
40.00 km teren
Trzebież terenowo
Sobota, 15 października 2011 · dodano: 31.10.2011 | Komentarze 6
Pogoda dopisuje, temperatury może nie zachwycają zwłaszcza z rana, ale brak deszczu i bezchmurne niebo w połowie października są jak cisza przed burzą, albo czarny asfalt przed wielkim śniegiem. Pewnie znowu zima zaatakuje znienacka i ostudzi niektórym zapał do kręcenia. Póki jednak jest ładnie nie można narzekać, słusznie bowiem rzecze ten kto wie iż darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Mimo tych pozytywnych aspektów, na szosie już nie ma z kim śmigać, jedni sezony pokończyli innych akademie pochłonęły. No cóż pozostało odkurzyć mtb zobaczyć co w terenie i wśród głuszy leśnej słychać.Ustawiłem się więc z Pawłem na terenową traskę do Trzebieży i zgodnie z leśnym zwyczajem miało to być z Głębokiego. Nie wiem jakim cudem, ale byłem wcześniej co oznacza, że się nie spóźniłem. Musiałem więc z dziesięć minut poczekać, a mimo października było nader gorąco i połączenie windstoppera z bluzą termo było nietrafionym pomysłem. Tak czekając zauważyłem dwie dziewczyny na mtb ;), jednego szosowca, ten to był dobry podjechał na ławeczki ustawił sprzęt w pozycji na punktowanie do lansu, pokręcił się coś tam pomarudził i pojechał, ale sprzęt nie powiem, zajebisty. Dookoła Głębokiego jeszcze śmigała jakaś kadra młodzików, bo tak ze dwa razy peletonik przemknął koło ławeczek, a poza tym jeszcze masa aktywnych emerytów. Nie można oczywiście zapomnieć o tłumie „kijkowców”, aaa i co najlepsze kąpielisko nawiedziły morsy. Jak im zdjęcia strzelałem to kilku chciało mnie zwerbować, ale mimo iż tego dnia było naprawdę gorąco jakoś nie nabrałem chęci na orzeźwiający skok do wody.

Morsi rytuał© sargath7
No więc jak się naczekałem na Axisa to wreszcie raczył przyjechać i mogliśmy realizować plan terenowy. Trasa bez udziwnień czyli cały czas czerwony szlak do samej Trzebieży, większość znana i lubiana po za odcinkiem od jeziora Piaski, tam mieliśmy dopiero rozdziewiczać ścieżki. Oczywiście nie przepuściliśmy okazji odwiedzenia Bartoszewa, Świdwia i wszystkich innych jezior po drodze.

Nad Jeziorem w Bartoszewie© sargath7

Ptactwo w rezerwacie© sargath7

Jesień w rezerwacie© sargath7
Na asfaltowym odcinku od leśniczówki Podbrzezie do Piaskowej Góry trafiliśmy na dwóch baranów w blacho smrodach, nad jezioro się zachciało, ale nogami nie ma komu już przebierać, więc dupę trzeba podholować, ehh takim to powinni samochody w Odrze topić... najlepiej razem z właścicielem.

W drodze do jeziora Piaski, bardzo wiosennie© sargath7
Po standardowym odwiedzeniu pomostu od strony zachodniej jeziora za cel obraliśmy sobie jego wschodnie brzegi. Ostatnim razem jak byłem tutaj z Jurkiem, to spotkaliśmy rowerzystę który wspominał o pomoście właśnie z drugiej strony. Nie prowadzą tam jednak żadne szlaki więc początkowo zabrnęliśmy w bagna, cofać się nie chciałem, ale jednak opłacało się, oznakowanie jednak było, wbrew pozorom banalne, bo od głównej drogi trzeba się kierować po prostu do „punktu czerpania wody”. Jadąc wzdłuż drogi zauważyłem niecodzienny widok, a właściwie nowe rozwiązanie zastosowania słupa wiszącego, a może porostu jest to pierwotna wersja telekomunikacji bezprzewodowej lub trafniej bezsłupowej :)

Środek był komuś niezbędny, grunt że działa :)© sargath7
Po kilkuset metrach udało się odnaleźć drugi pomost, rowerzysta nie kłamał, a widoczek bombowy. Tyle razy już przyjeżdżałem nad to jezioro i za każdym razem traciłem takie zacne widoki siedząc po drugiej stronie.

Jezioro Piaski z troche innego punktu... widzenia© sargath7

od tego jak upadniemy nie zawsze sami decydujemy© sargath7

Co jest górą, a co dołem?© sargath7

Cisza i spokój...© sargath7
Właściwie to wycieczka mogła się już zakończyć w tym miejscu, bo za nic nie chciało mi się stąd ruszać, czyste niebo, słońce mocno przygrzewające co jak na tę porę roku jest atutem, niezmącona niczym tafla jeziora i kolory zbliżającej się jesieni wokoło. Jednym mankamentem tego miejsca jest, że wie o nim z pewnością większa ilość ludzi sądząc po górach śmieci w krzakach. Śmieciarzom nie wystarczy, że podstawią swojego blachosmroda przy samym brzegu, oni muszą jeszcze zaznaczyć teren informując, że napełniali swoje zbiorniki tłuszczowe.
Jak już udało się zwlec z pomostu na którym sabotowaliśmy wycieczkę ze 20 albo 30 minut, nieudanie oczywiście, bo po chwili już jechaliśmy ponownie czerwonym szlakiem w stronę Trzebieży, a że pierwszy raz ten odcinek robiliśmy terenowo, więc wypatrywaliśmy oznaczeń szlaków raz gubiąc szlak by za chwilę się wrócić i odnaleźć go ponownie. Nie dziwię się jednak, że było przy tym trochę zamieszania skoro niektórym się we łbie poprzewracało i postanowili pozrywać znaki.

Oznakowanie szlaku ... pod drzewem© sargath7
Mimo wszystko docieramy do drogi nr 114 w Brzózkach i kontynuując trasę czerwonego szlaku dojeżdżamy do Zalewu Szczecińskiego na skraju linii brzegowej obok polany rekreacyjnej odkrywamy stary pałac otoczony trzymetrowym murem strzeżony przez agresywnego wilczura. W Internecie udało mi się znaleźć jedynie że chatka jest do kupienia za jedyne 35 baniek, wraz okolicznym terenem i przypałacową stajnią, muszę się zastanowić może wciągnę :D:D:D

Pałac nad Zalewem Szczecińskim© sargath7

Zalew Szczeciński© sargath7

Piękno ma to do siebie, że doceni je nawet ktoś bez wyobraźni© sargath7
Trzymając się uparcie czerwonego szlaku jechaliśmy wzdłuż linii brzegowej co jakiś czas odbijając nad samą wodę, przy jednym z takich odbić natrafiamy ciekawe klify, których nie pokaże, bo zdjęcia nie wyszły, klisza pękła :P. Nieopodal dostrzegliśmy jednak alternatywę dla czerwonego szlaku, a mianowicie ciekawego singletrack’a, długo się jednak nie cieszyliśmy, bo... się skończył. Pojechaliśmy więc na przełaj bezścieżkowo. Po drodze zauważyłem monetę w runie leśnym i aby ubiec Axisa rzuciłem się na nią, nie wiem tylko dlaczego Axis uparcie twierdzi, że to była gleba :P:P:P
Zabawy w bezścieżkowy przełaj zakończyły się koniecznością poratowania się gps’m i grzecznym powrotem na czerwony szlak który już bez stresu doprowadził nas do Trzebieży gdzie po zakupach ruszyliśmy do domu nudną jak flaki z olejem asfaltową szosą do Szczecina przez Jasienicę i Tanowo.
Kategoria Wycieczka
Dane wyjazdu:
111.23 km
0.00 km teren
Zamek w Pęzinie
Sobota, 8 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 3
Sobota i niedziela nie zapowiadała się ciekawie, a wręcz beznadziejnie, mimo to chciałem wykorzystać na maxa możliwość kręcenia na szosie. Dogadałem się więc z Adrianem, że śmigniemy jakąś krótszą traskę, bo zimno już i wg ICM’u od południa przewidywane długotrwałe opady. Jeden warunek, jak z rana pada to odpuszczamy, jak nie to jedziemy.Padać z rana nie padało, ale chmury wisiały gotowe do ataku, mimo to szybko się zwinąłem, żeby dotrzeć na 9 do Zdrojów gdzie się ustawiliśmy. Po drodze koło stoczni wyprzedził mnie samochód dostawczy gońców rowerowych i wjeżdżając przede mnie wyraźnie dał mi się schować w tunel, szarpnąłem i wskoczyłem za okazją. Dzisiaj pierwszy dzień kiedy założyłem windstopper i miałem jechać spokojnie co by się nie zgrzać niepotrzebnie, więc gdy na liczniku miałem ponad sześć dyszek chciałem puścić, ale i tak dojechaliśmy razem do mostu długiego gdzie odbiłem w lewo, mimo to z wolnej jazdy nici, a na miejscu byłem o 15 minut za wcześnie.
Jak ochłonąłem i kompan się zjawił mogliśmy jechać dalej. Dzisiaj ja wymyślałem traskę, więc pierwsze co do głowy mi przyszło to zamek w Pęzinie, o którym czytałem w relacjach Shrinka i Michussa, a ostatnio jak tam byłem to o 22 i za wiele nie zobaczyłem. Odległość żadna więc idealnie pasuje na śniadaniową wycieczkę.
Jadąc do Stargardu zbaczamy na promenadę nad Miedwiem, cisza, spokój, niestety zaczynają się zbierać deszczowe chmury i z nieba lecą pierwsze zagubione krople deszczu.

Nie liczmy czasu, czas i tak policzy się z nami...© sargath7

Rowery dwa nad Miedwiem© sargath7

Stalowe chmury rozwiane nad stalową wodą oblane stalowym spojrzeniem© sargath7
W Stargardzie jeszcze nie padało, na stacji zrobiliśmy zakupy i spokojnie ruszyliśmy do Pęzina, zahaczając przy okazji o Trzebiatów :D

W Trzebiatowie :)© sargath7
Gdy dojechaliśmy do Pęzina okazało się że możemy pocałować klamkę, a właściwie rygiel bramy, bo była zamknięta. Jadąc przez Stargard dostrzegliśmy plakat z reklamą zamku i w razie co zapisałem sobie wtedy numery kontaktowe. Teraz byłem zadowolony, że mogę coś zaradzić na tę paradoksalną sytuację. Niestety jeden telefon nie odpowiadał, a drugi odebrał ochroniarz który akurat nie przebywał na zamku. W między czasie jednak pod zamek podjechał samochód w którym kierowca zdradzał zachowanie oczekiwania na otwarcie bramy, więc upatrzyliśmy w tym okazję. Po krótkiej chwili brama się otworzyła i wyszedł jakiś robotnik, który początkowo miał mieszane uczucia co do chęci wpuszczenia nas na teren obiektu, ale po krótkiej rozmowie w której wyjaśniliśmy że chcemy chociaż zwiedzić obiekt z zewnątrz i że jesteśmy z bardzo daleka ;)) zgodził się dając nam pełną swobodę w poruszaniu się wokół obiektu.

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7
Do zamku dojechaliśmy w towarzystwie chmur które tylko i wyłącznie zwiastowały zbliżający się deszcz, jednak ku naszemu zdziwieniu niebo się momentalnie przetarło stwarzając idealne okoliczności na obfocenie całego obiektu.

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Co jest przeszłością, a co przyszłością, chyba jednak wszystko jest teraźniejszością...© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7

Na zamku w Pęzinie© sargath7
Po dłuższej chwili na zamku, trzeba było się zbierać, bo śniadaniowy wypad zrobił się przedobiednim. Z Pęzina wyjechaliśmy o 14 jadąc z powrotem do Stargardu, ale tym razem od północnego wschodu, przez Ulikowo. Pogoda dopisywała i szkoda było już wracać, ale taki był plan i w sumie jak jest okazja wrócić suchym to należy ją wykorzystać, taa…

Kościół Wniebowzięcia NMP w Pęzinie© sargath7
Opuszczając jednak Stargard niebo zasłoniły chmury i zafundowały chłodny prysznic, jechaliśmy tak w deszczu do Motańca gdzie nie wytrzymałem kolejnych fal wody wlewających mi się do butów i uznałem że trzeba trochę przeczekać, a sądząc po horyzoncie za długo to nie powinno trwać. Zatrzymaliśmy się więc pod wiatą przystanku w Motańcu, przy okazji fundując rowerom czyszczenie z błota oraz w związku z przedłużającym się postojem poznaliśmy twórczość pasażerów tegoż przystanku którzy zabijając czas oczekiwania na właściwy sobie autobus, przelewają swoje myśli w postaci słów zaklętych w czarny mazak idealnie komponujący się z żółto-niebieskim podkładem wiaty. Dowiedziałem się miedzy innymi co sądzą pracownicy netto o swoim kierowniku i kupa innych podobnych postmodernistycznych wierszy :))

Czyszczenie z błota w Motańcu© sargath7
Kiedy wreszcie deszcz przestał padać mogliśmy ruszać, oczekiwanie dało jedynie to że teraz nie padało na nas z góry, niestety jezdnie płynęły i przyjmowanie kolejnych porcji wody do butów to tylko kwestia czasu. W nieskończoność czekać nie mieliśmy zamiaru, wskoczyliśmy na rowery i popędziliśmy do Szczecina, a motywatorem miał być jakiś szybki fast-food w barze na prawobrzeżu. Na miejscu zamówiliśmy po hot dogu. Zamówienie sprawdzone, bo już wcześniej odwiedzałem ten bar i za pięć zeta nie ma chyba nigdzie większych buł – bagatela coś ponad 30 cm, do tego warzywka i zajebisty sosik, parówa do nich to chyba na zamówienie robiona w wersji long :D:D:D
Po szamanku już solo do domu bez specjalnych atrakcji, po za pewnie kilkoma kierowcami pojebami, ale nie ma co opisywać , bo to już staje się nudne.
Dane wyjazdu:
83.80 km
0.00 km teren
Na skraj rzeszy
Wtorek, 4 października 2011 · dodano: 20.10.2011 | Komentarze 5
Po pracy krótka traska z Axisem do Niemiec, przez Dobrą do Blankensee, dalej kierunek na Book, ale odbiliśmy w lewo przed nim na Plowen i z powrotem do Blankensee.Temperatura leci na pysk, niedługo czas na długie gaty.
Tempo spokojne, ot tak żeby pogadać i pokręcić.
Słońce szybko zachodzi i powrót na światłach, mimo krótkiego odcinka.
W dystansie dojazd do pracy of course.

Picchio
Dane wyjazdu:
302.11 km
0.00 km teren
Nocny akcent z „trójką” z przodu
Sobota, 1 października 2011 · dodano: 17.10.2011 | Komentarze 11
Tego dnia wstając rano już wiedziałem, że nie zabraknie ludzi do kręcenia, okazji do czegoś zobaczenia i kilometrów za sobą do zostawienia. Na rano umówiłem się więc z zacną ekipą wychwalającą boga szos, co mi się też ostatnio zdarza, a mianowicie ekipa składała się w fazie pierwszej z Magdy, Romka, Adama, Tomka, Eryka no i oczywiście mnie :DPogoda byłą już z rana wyborna, jak na początek października, było wręcz upalnie. Bezchmurne niebo bardzo pozytywnie wpłynęło na motywację do kręcenia.
Na początek więc ustawiłem się z Adamem na Moście Długim skąd pognaliśmy na Prawobrzeże by dołączyć do reszty ekipy na stacji benzynowej w Dąbiu. Dalej ruszyliśmy na Gryfino, gdzie niestety Adam musiał się od nas odłączyć i nieudało się go przekonać na wykręcenie całej traski :)

Ekipa w Gryfinie© sargath7
Za Gryfinem już w fazie drugiej, bez Adama, skręciliśmy na Banie i spokojnym tempem zmierzaliśmy w stronę Chojny. W czasie jazdy przewijały się różne sprzyjające kręceniu i poprawie humoru tematy.
Po drodze jak to po drodze, a właściwie rowie leży zwykle to i owo, począwszy od wszelakiej maści kotów, poprzez dziki obiedzone do białej kości, a kończąc na padle borsuka, który w tym momencie stał się tematem numer jeden, bowiem dowiedzieliśmy się o szokującej wiadomość dotyczącej śmierci karła porno którego z tego co pamiętam zagryzły właśnie borsuki, naszym informatorem był Eryk, który był na bieżąco z najnowszymi faktami :D
W wesołej i pogodnej atmosferze mimo jak się okazuje licznego czyhającego niebezpieczeństwa czającego się na każdym kroku wokół nas, zmierzaliśmy w stronę Chojny.

Ekipa w Baniach© sargath7
Chyba jednak jakiś borsuk chciał... znaczy się pech chciał, że nie dane nam było zakończyć w komplecie tej traski, a to z powodu feralnej szprychy w maszynie Romka, która śmiałą się zerwać :(
Tak więc do Chojny z prędkością awaryjną, co by nie kusić więcej szprych, dojechaliśmy już bez niespodzianek, oczywiście bez pamiątkowej foty się nie obeszło :)

Rozjazd w Chojnie© sargath7
W bardzo już okrojonym składzie, po zjechaniu do pit stopu Romka i Magdy, rozpoczęliśmy fazę trzecią, czyli kierunek Myślibórz. Do tej pory średnia plasowała się kategorii wycieczkowej jak na szoski, ale zostaliśmy obdarowani przez Romka magicznymi napojami które już mu nie były potrzebne z racji awarii i które wpłynęły na średnią w kolejnych etapach. Jechało się nad wyraz dobrze i w mgnieniu oka minęliśmy Trzcińsko Zdrój i znaleźliśmy się w Myśliborzu za którym dołączył Krzysiek jadący w kierunku przeciwnym do naszej zaplanowanej trasy. Tak więc rozpoczynając fazę czwartą mknęliśmy w stronę Pyrzyc.
W Pyrzycach mieliśmy kupić znicze co by postawić na miejscu tragedii z przed kilku dni, niestety nigdzie nie było takich wynalazków, oprócz cmentarza, na który już z racji ograniczeń czasowych nie wracaliśmy. Podjechaliśmy więc tylko na feralne miejsce, gdzie stał już pierwszy pamiątkowy krzyż, na miejscu można było jeszcze zauważyć ślady krwi, kawałki zniszczonego sprzętu i ubrań.

Krzyż w miejscu tragedii koło Pyrzyc© sargath7
Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy w stronę Szczecina. Na wysokości Starego Czarnowa dołączyli do nas ponownie Magda i Romek, składy się przetasowały i zrobiły dwie grupy, jedna goniąca do domu, a druga dokręcająca :)
Rozpoczynając ostatnią fazę piątą szybkiego powrotu do domu wraz z Tomkiem i Krzyśkiem ruszyliśmy do Szczecina gdzie udało mi się odnotować dobry czas dający mi zapas minut do przygotowania na jazdę numer dwa. Dane z licznika po powrocie do domu to 190 km ze średnią 30,06.
Zjadłem tylko obiad ogarnąłem się i czas na dalszą drogę czyli kierunek Stargard. W okolicach domu ustawiłem się z Robertem i razem ruszyliśmy na Nocny rajd w rejonie Stargardu.
Bardzo dobrym tempem dojechaliśmy do Kobylanki, gdzie dołączył Michał. Plan zakładał, że najpierw uderzamy na cmentarz odwiedzić groby zamordowanych rowerzystów pod Pyrzycami (niestety nie mogłem być na pogrzebie). Do Stargardu wjechaliśmy już po ciemku i tutaj wielkie dzięki dla Michała za przewodnictwo, bo Stargard po ciemku wygląda zupełnie inaczej i pewnie nie dali byśmy rady tak sprawnie wszystko rozegrać. Prawie po drodze zabraliśmy jeszcze ekipę z Coolbika i szybko na cmentarz. Przed samym cmentarzem mijamy ekipę RS, która już zawijała się na miejsce zbiórki nocnego przejazdu. Szybko więc skoczyliśmy sami odwiedzić groby. Na miejscu masa zniczy i kwiatów, krótka rozmowa, nad nami czyste rozgwieżdżone niebo, trzeba ruszać. Gonimy więc na miejsce zbiórki i ... jesteśmy pierwsi nie licząc jakiejś samotnej rowerzystki siedzącej na krawężniku. Po kilku dziesięciu minutach zaczęło się zjeżdżać towarzystwo. Znajomych od groma więc wymienię tylko tych z BS – Robert, Michał, Krzysiek, Małgosia, Tunisława i Dornfeld.
Kilkanaście minut po 21 ruszylismy na nocny przejazd, zrobiło się już nieco zimno więc wciągnąłem na siebie wszystko co miałem, ale okazało się, że to za mało, bo prędkość przejazdu oscylowała w tempie pieszego, do tego trasa terenowa, znaczy się asfalt miał tyle ubytków, że chyba było go mniej niż dziur. Średnia poniżej 10 km/h. Gdyby nie kupa znajomych to chyba bym zaliczył ten przejazd do najgorszych w karierze.

Robert, ja i Marcin na nocnym rajdzie© sargath7
Po wszystkim tworzymy trzy grupy, jedna jedzie przez las, a dwie szosą, jedna szybka druga spacerowa. Oczywiście w ramach rozgrzewki dołączam do szybkiej i pędzimy do Szczecina.
W centrum już razem z Robertem kierujemy się do domów. Jakieś 500 metrów przed chatą stwierdzam, że brakuje mi z pięć kilometrów do „trójki” z przodu, więc czas na dokrętkę, kierujemy się w stronę Polic. Jedziemy razem tylko do zakrętu przy ul. Pokoju, gdzie zawijam z powrotem. Póki jechałem z Robertem to droga była prawidłowo oświetlona, teraz z moim migaczem każda dziura moja :(
Około pierwszej jestem w chacie.
Fot nie ma i nie będzie więcej, bo nie miałem aparatu.
Dzięki wszystkim za jazdę, a było sporo znajomych, oj sporo, pozdrawiam i do następnego :)
Kategoria 300 km <, Akcje rowerowe, Wycieczka
Dane wyjazdu:
189.03 km
0.00 km teren
Schloss Boitzenburg & Kröchlendorff
Niedziela, 25 września 2011 · dodano: 11.10.2011 | Komentarze 8
Poprzedni dzień spędzony na Żuławach i utrzymująca się przepiękna pogoda nastrajały do wykorzystania rowerowo niedzieli, więc wraz z Adrianem postanowiliśmy zrobić tradycyjny kurs na szosach, tym razem, albo znowu do rzeszy. Jako że większość tras jest już obcykana to pomysł na kierunek i cel nie przyszedł do głowy od razu.Głównym założeniem miała być krótka trasa, bo Adrian jeszcze męczy remont w domu. Wszystko w promieniu 50 km już zjechane i nic nowatorskiego nie mogłem wynaleźć, więc trzeba było porzucić chęć krótkiej traski co oczywiście przypadło nam do gustu :D:D:D
Przesuwający się kursor po mapie googla zatrzymał się na miejscowości Boitzenburg i od razu przypomniała mi się wycieczka Misiacza w tamte rejony z bardzo atrakcyjnym architektonicznie zamkiem.
Zgodnie z mapą mieliśmy do wykręcenia tylko 160 km, pogoda już z rana zaskoczyła wysoką temperaturą i umówiliśmy się na 9 w Tantow, więc wszystko sugerowało, że zdążymy jeszcze na obiad :)
Wyjechałem z domu tak o 7:40, bo do miejsca zbiórki ponad 30 km + zakupy i jeszcze naszła mnie chęć niespóźnienia się tym razem :P
W Kołbaskowie miałem świetny czas, więc zatrzymałem się przy sklepie, bo był to już ostatni dzwonek na zakupy w złotówkach. Oczywiście do sklepu wparowałem z rowerem na co ekspedientka z wrażenia rozlała kawę wychodząc z zaplecza, zanim coś kupiłem wywiązała się niemała konwersacja począwszy od granicy dobrego smaku wprowadzaniem roweru do sklepu, a kończąc na odsetkach utraty rowerów przez właścicieli w promieniu kilku metrów w obrębie jej sklepu. Gdy stwierdziłem, że nie będę jej rujnował statystyk i po prostu udam się do bardziej liberalnego sklepu, to momentalnie odezwała się w niej kapitalistyczna natura z lekką nutką komunistycznego podejścia do klienta.
W Tantow byłem dwadzieścia minut przed czasem, a gdy dochodziła 9 okazało się że mam nieodebrane połączenia od Adriana, który złapał kapcia jadąc przez most w Mescherin, stąd zaliczamy pierwszą małą obsuwę, ale okazuje się, że nie mamy już ograniczeń czasowych więc na lajcie jedziemy do Penkun i dalej do Prenzlau

Kopalnie w okolicach Penkun© sargath7

Panorama nad Prenzlau© sargath7

Messerschmitt'y atakują© sargath7
Nie wiem co się stało niemieckim kierowcom, ale tego dnia czułem się jakby był dzień ignorowania rowerzysty na szosie, bowiem na odcinku Penkun – Prenzlau miałem z 5 przypadków wyprzedzania na żyletę przez samochody na niemieckich blachach, nie liczę frajerów na polskich (przy drodze nie było ścieżki).
W samym Prenzlau mieliśmy bliższy kontakt z radiowozem z którego za pomocą megafonu zostaliśmy zmuszeni do zjechania na ścieżkę z kostki betonowej, w ogóle dzisiaj sporo policji na trasie w tym dwa punkty z pomiarem prędkości, więc może dlatego kierowcy tacy podenerwowani :D
Tak praktycznie cała nasza trasa do Boitzenburga przebiegała „Szlakiem Epoki Lodowcowej”, ale nie wiele jest na ten temat informacji w Internecie. W każdym bądź razie z Prenzlau do celu zostało już tylko ponad 20 km więc darowaliśmy sobie zakupy w markecie co później okazało się błędem.
Do Boitzenburga docieramy drogą wylotową 109, a potem L15 przez Gollmitz od tego momentu możemy się cieszyć świetnymi widokami prawdopodobnie pomorenowymi, a w środkowym odcinku wspaniałym tunelem ukształtowanym z konarów drzew rosnących przy drodze.
Już w Boitzenburgu dostrzegamy skręt do ruin dawnego klasztoru sióstr Cystersek i młyna wodnego z XVII w. którego koniec końców zapomniałem sfotografować, chciałem na końcu, a potem jakoś z pośpiechu z głowy wypadło, ehhh :(
Ale nie szkodzi nadrobi się w następnym roku na wiosnę :D

Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7

Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7

Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7

Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7
Opuszczając tereny poklasztorne pech chciał, że Adrian łapie drugiego kapcia w tym samym kole, chcieliśmy przemieścić się jak najdalej, a najlepiej jak najbliżej zamku, problem był tylko taki, że nie wiedzieliśmy gdzie jest dokładnie, a perspektywa rozszarpanej opony przez obręcz nie była warta tych kilku minut na zmianę dętki. Od klasztoru na flaku doczłapaliśmy się do pomnika przed kościołem gdzie rozłożyliśmy punkt serwisowy, Adrian bawił się z dętką, a ja miałem czas na focenie wszystkiego wokoło, powiem szczerze, że miasteczko jest bardzo ładne i jak na swoją wielkość, bardzo jest bogate w zabytki. Z pewnością nie tylko ja to zauważyłem, bo główne skrzyżowanie jest dość ruchliwe. Z obserwacji wynikało, że było wielu turystów w tych rejonach sądząc po rejestracjach różnych landów oraz zagęszczeniu ruchu motocyklowego.
Samo główne skrzyżowanie jest usytuowane w ciekawym położeniu pod względem ukształtowania terenu, bo na sporej skarpie, a właściwie wzgórzu i odchodzące od niego trzy główne ulice momentalnie opadają w dół. Na maksymalnym wyniesieniu znajduje się kościół z którego południowej strony stając na brzegu stromej skarpy, można zobaczyć dachy zamku Boitzenburg.

Zmarłym ku czci - Żywym ku przestrodze© sargath7

Kamieniczki w Boitzenburg'u© sargath7

Kościół w Boitzenburg'u© sargath7

Kamieniczki w Boitzenburg'u© sargath7

Kamieniczki w Boitzenburg'u© sargath7
Na serwisie koła trochę zeszło, bo Adrian koniecznie chciał kleić dętkę i kiedy kolejna łatka nie wytrzymała ciśnienia, postanowił skorzystać pod przymusem z oferty wymiany dętki na nową. Po chwili mogliśmy ruszać dalej, a już wystarczyło tylko zjechać ze sporej górki i przekroczyć bramę zamkową jednego z największych pałaców renesansowych w północnych Niemczech.

Zamek Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7

Smok zamku Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7

Zamek Boitzenburg© sargath7
Chyba za dużo robiłem fotek, bo po chwili pojawiła się podejrzana ekipa wpatrująca się we mnie zamrażającymi spojrzeniami i z osiłkiem na tylnym siedzeniu. Strach się bać...

Szpiedzy Stasi, a najstraszniejszy agent na tylnym siedzeniu© sargath7
Zamek jest naprawdę spory i tak po prawdzie jeszcze wieje nowością i niedawnym remontem. Obok jest ciekawy park, ale nie skorzystaliśmy ze spaceru we dwoje tylko ruszyliśmy dalej, bo dowiedziałem się, będąc w recepcji zamku, że kilka kilometrów Boitzenburga w stronę Prenzlau jest jeszcze jeden zamek, a właściwie pałac Kröchlendorff.

Domki dawnych rzemieślników na podzamczu© sargath7
Aby dotrzeć do Kröchlendorff musieliśmy wrócić się ta samą drogą do Gollmitz, gdzie był drogowskaz na Kröchlendorff.

Młyn wodny w Gollmitz© sargath7

Staw w Gollmitz© sargath7
Kierunkowskaz mówił o celu za 3 kilometry, jednak patrząc po liczniku było coś około 6, ale naprawdę mimo upływającego czasu warto było odbić z trasy te kilka kilometrów. Zamek z pewnością nie jest tak imponujący jak ten w Boitzenburgu, ale i tak bardzo ciekawie się prezentuje.

Zamek Kröchlendorff© sargath7

Na włościach Kröchlendorff© sargath7
Jak wspomniałem wcześniej warto było zjechać z trasy, bowiem nie tylko jedną perełkę można w tej niepozornej i małej miejscowości podziwiać. Pałac jest piękny to fakt, ale kościół obok ...coś wspaniałego !!! Idealnie zachowany, zabezpieczony, odrestaurowany i... nieużywany, wrota zamknięte na cztery spusty. Ten neorenesansowy kościół jest dziełem Ferdinanda von Arnim którego polem popisu było wiele obecnych zabytków Berlina i Poczdamu !!!

Neogotycki kościół w Kröchlendorff© sargath7

Neogotycki kościół w Kröchlendorff© sargath7

Neogotycki kościół w Kröchlendorff© sargath7
Tereny wokół bardzo piękne, a co ciekawe jeszcze dalej za Boitzenburgiem jest kilka miejscowości wartych zobaczenia, jednak ze względu na odległość raczej dopiero na wiosnę, bo już dzień za krótki :)
Z tego dnia jestem bardzo zadowolony, bo jechałem zobaczyć jeden zabytek, a udało się złowić cztery, trasa koniecznie do powtórki :)
Gdy już uznaliśmy że czasowo grunt ucieka nam spod opon postanowiliśmy wracać szybszym tempem, po za tym woda i prowiant były na wykończeniu, dosłownym wykończeniu. Jechaliśmy więc zdecydowanie, ale tak żeby za dużo nie spalić, w końcu w Prenzlau jest sporo sklepów, taaa nawet tak duża miejscowość jak Prenzlau ma wszystko pozamykane na cztery spusty... oprócz stacji benzynowych. Niestety trzeba się było wrócić z jednego końca miasta na drugi, po drodze i tak nic nie będzie otwarte, więc jak mus to mus.
Na stacji kupiliśmy po browarku, napoje i batony. Świetną rzeczą jaka była na stacji to maszyna do liczenia bilonu którego mieliśmy sporo. Ekspedientka nawet nie dotyka pieniędzy wszystko robi maszyna, nawet wydaje resztę i... rozpoznaje polskie złote... niestety je wypluwa, wrzuca się tylko garść monet, maszyna zlicza tyle ile jest potrzebna, a resztę oddaje, naprawdę świetna sprawa.
Piwko walnęliśmy na okolicznej górce koło mostku, gdzie trochę posiedzieliśmy i przez takie przerwy trochę się tych przestojów uzbierało, co spowodowało, że Prenzlau opuszczamy już przy zapadającym zmroku. Dzień był naprawdę ciepły, jak wspomniałem wcześniej nawet z rana, a że nie planowaliśmy tak długiej wycieczki, ja nie zabrałem ciepłych ciuchów, a Adrian lampek, tak po prawdzie to ja też miałem ich nie zabierać, ale coś mnie tknęło i mówię co tam parę gram mnie nie zbawi ;)
Na początku było spoko jechaliśmy tą samą drogą do Penkun, ale gdy zrobiło się już całkowicie ciemno, zrobiło się także przeraźliwie zimno, mgły na polach zaczęły się podnosić co dawał do zrozumienia, że temperatura leci na łeb na szynę w dół.
Wiatr był coraz zimniejszy, i dłużej jechaliśmy robiło się coraz bardziej zimno, nawet wysoka kadencja nie pomagała, bo każdy zjazd powodował że czułem się jak bym zamieniał się sopel lodu. Teren był pofałdowany i w niższych partiach terenu zbierało się bardzo zimne powietrze, ulga przychodziła natomiast na przewyższeniach gdzie zalegały te cieplejsze masy powietrza i tak dojechaliśmy do Penkun, gdzie nie wytrzymałem i uznałem że trzeba dzwonić po transport, szkoda zdrowia. Jednak koniec końców dojechałem z Adrianem do skrzyżowania za Tantow gdzie się rozdzieliliśmy i pognałem do Kołbaskowa, skąd dopiero zabrałem się samochodem. Wyszło jak wyszło, ale i tak wycieczkę zaliczam na duży plus :)
Dane wyjazdu:
92.20 km
0.00 km teren
Żuławy Wokoło 2011- maraton Tczew
Sobota, 24 września 2011 · dodano: 07.10.2011 | Komentarze 9
Żuławy?....wyszło zupełnie spontanicznie, bo tak pierwotnie to miał być debiut na szosowych maratonach z okazji przesiadki z mtb. Nie będę się powtarzał jeśli chodzi o powody, bo jest to w jednym z poprzednich wpisów. Natomiast Żuławy? A no zdając sobie sprawę że na weekend nie mam nic konkretnego należało to szybko zmienić, a przypomniałem sobie o propozycji Leszka na forum RS, pamiętałem, że były jeszcze dwa wolne miejsca więc szybko poinformowałem o swej woli dołączenia do ekipy, udało się w sumie załapać w ostatniej chwili.Po dokładnym doinformowaniu wiedziałem, że w maratonie nie ma klasyfikacji więc czysta turystyka. Maraton był organizowany przez STOWARZYSZENIE KF SPORT PROMOTION-AG
Trzeba było „tylko” ze Szczecina stawić się na start w Tczewie tak przed 9 co oznaczało wczesną pobudkę, bardzo wczesną, właściwie pobudka zazębiała się z porą o której zwykle dopiero kładę się spać, więc zastanawiałem się czy jest sens w ogóle iść spać :D
Z domu wyszedłem przed 3, wszystkich po kolei zabierał Leszek i ostatecznie wyjeżdżając ze Szczecina mieliśmy uformowany skład – Jewti, Rowerzystka, Zbyszek, Łuki, o i ja. Czasowo mieliśmy mały poślizg, pięć osób w różnych miejscach miasta pochłania sporą ilość cennych minut, więc wkradła się drobna niepewność czy zdążymy na start. Po drodze mieliśmy tylko krótki postój na lekkie śniadanko i kawę.
Do Tczewa wjeżdżamy witani pięknym słońcem i dość mocnym wiatrem. Temperatura jak na wczesną porę na dość wysokim poziomie co dodatkowo pozytywnie nastraja. Jeśli chodzi o czas to można powiedzieć, że byliśmy w samą porę. Szybko wskoczyliśmy w obcisłe i udaliśmy się do biura zawodów oddalonego o około 500 m. Już jadąc wzdłuż Bulwaru Wiślanego zaczęła cieszyć mi się micha, bo widoczki zapowiadały się przednie, Wisła w swoim korycie prezentowała się świetnie, a smaku dodawały dwa mosty z XIX w. – jeden kolejowy, a drugi drogowy przerzucone przez rzekę.

Most kolejowo - drogowy z XIX w.© sargath7

Wisła w Tczewie© sargath7
W biurze zawodów okazało się, że mamy jeszcze dodatkowo pół godziny zapasu, bo nasza grupa startuje dopiero przed dziesiątą.

Poranne słońce zaszczyca ciepłymi promieniami© sargath7
Na starcie poznaliśmy czasowca 11 który dość obszernie zrelacjonował na filmie przebieg maratonu, nasza ekipa załapała się na wywiad od 12 min i 40 sek. :D:D:D
http://www.youtube.com/user/czasowiec11#p/a/u/1/Jv2qJmMIMh8
Tak jak na filmiku słychać było, padł temat jedzenia, pewnie nie było widać, ale byłem strasznie głodny, a nie miałem nawet batona, masakra nie miałem kiedy kupić, ale wyczytałem że mają być 3 na trasie bufety więc jak trasa ma 90 kaemów to zaraz bufecik pewnie będzie ;)
Wystartowaliśmy więc, jeśli można nazwać to startem, bo po prostu ruszyliśmy i nie spiesząc się zmierzaliśmy w nieznanym mi kierunku, minęliśmy linię kolejową wiaduktem i … zaraz za nim małe zamieszanie, ludzie zaczęli się wracać, … okazało, że ktoś źle pojechał, a reszta jak to zwykle bywa za nim :)))
Oznaczenia były trochę za małe w postaci seledynowych strzałek na asfalcie wielkości 15-20 cm, ale jak już wiedzieliśmy co mamy wypatrywać to można było zająć się wyglądaniem bufetów i ciekawych obiektów lub widoków do sfocenia na trasie.
Początek spoko, jechaliśmy wzdłuż wału wysokiego na 4-5 metrów skutecznie osłaniającego nas od wiatru więc jechało się bardzo komfortowo, dopiero po minięciu pierwszej miejscowości wyjechaliśmy na otwarty teren gdzie można było odczuć pierwsze podmuchy, nie było jednak tak źle jak zapowiadał organizator, faktycznie momentami od bocznych podmuchów musiałem korygować tor jazdy, ale ogólnie dobrze się jechało. Nasza ekipa się rozproszyła, więc podkręciłem sobie tempo co by mieć więcej czasu na ewentualne „fotostopy” :)

Ruiny kościoła w Stablewie© sargath7

Kościół w Giemlicach© sargath7
Co do ukształtowani terenu to nigdy nie jeździłem po takich płaszczyznach, na 90 km wytyczonej trasy nie spotkałem ani jednego podjazdu, ani zjazdu, płasko jak na stole :)

Płasko, płasko...© sargath7
Tak po prawdzie to mimo iż orientowałem się co do kierunków w których zmierzaliśmy to jednak miejscowości i inne punkty charakterystyczne były zagadką, więc tworząc ten wpis i tytułując zdjęcia opierałem się na rzetelnym wg mnie śladzie gps – KLIK

Drzewa jak życie wznoszą się ku niebu dając cień zmęczeniu© sargath7

Architektura drewniana Żuław Wislanych© sargath7
Pierwszy postój około 45 kilometra, jadąc niespiesznym tempem, nie załapałem się na prom przez Wisłę w Świbnie i trzeba było czekać na następny, obok jednak było to na co czekał mój żołądek, czyli bufet :)))
Okazało się, że nie tylko spóźniłem się na prom, ale też na pierogi. Na szczęście serwowali akurat naleśniki – zajebiste naleśniki (albo byłem po prostu bardzo głodny) więc wziąłem się za konsumpcję, a że prom długo nie przypływał to wszamałem siedem sztuk, zaspokajając pierwszy głód, do tego herbatka i można jechać dalej. Zawczasu dowiedziałem się, że następne żarełko jest za około 22 km :))))

Brzeg Wisły© sargath7

Prom odpływa, a my opuszczamy Gdańsk© sargath7

Jesienne promienie skazane są na przepaść w ciemności© sargath7

Holownik "Kleń"© sargath7

Rara avis ?© sargath7

Rozglądanie się na boki nie zbliży nas do celu który jest przed nami...© sargath7
Przeprawa promowa była tak ślamazarna, że spędziłem tam ponad 30 minut. Od promu kierunek na Mikoszewo gdzie rozpoczyna się szlak budownictwa drewnianego, po drodze można było się natknąć na wiele domów podcieniowych, które w większości starałem się uwieczniać na zdjęciach.

...i schodzimy z promu© sargath7

Drewniana wieża strażacka© sargath7

Staw w Żuławkach© sargath7

Dom podcieniowy Żuław Wiślanych© sargath7
W Ostaszewie był drugi bufet i z okazji odbywających się właśnie dożynek, cała wieś wyległa na ulice, a panie z koła gospodyń wiejskich, przebrane w stroje regionalne serwowały zajebiste krokiety z barszczem, do tego jabłka z sadu i kompot. Jako że mój żołądek nie pamiętał już tych naleśników to krokiety postanowiły godnie je zastąpić, a że rozdawali po dwa na tacce to się ustawiałem trzy razy w kolejce :P
Powiem szczerze, że po tym żarełku moja prędkość przelotowa nieznacznie zmalała i NIE była to przyczyna wiatru ustawiającego się coraz bardzie frontowo :D:D:D

Kościół w Ostaszewie© sargath7

Pola za Ostaszewem© sargath7

Leszek i Łukasz na bufecie© sargath7

Stary budynek poczty w Nowym Stawie© sargath7
Zanim zdążyłem się porządnie rozpędzić wpadłem do Nowego Stawu, gdzie był... tak! kolejny bufet :)
Zastanawiałem się czy jak go zaliczę to czy dojadę do mety, ale tutaj jak się okazało była popitka w postaci zupki, by najmniej nie chińskiej, a Żuławskiej i do tego wybornej, no tak wybornej, że udało się zmieścić dwie dokładki. Wszystko fajnie, ale teraz został najgorszy odcinek z ustawieniem centralnie pod wiatr.

Drzewo nie smagane wichrem rzadko kiedy wyrasta silne i zdrowe© sargath7

Wiatr rozprawia się nawet z wielkimi© sargath7
Mimo silnego wiatru jechało się świetnie głównie z powodu towarzystwa nowo poznanej rowerzystki z Trójmiasta, która odłączyła się od swojej ekipy. Po drodze złapał nas szybki deszcz, na szczęście nie był zbyt mocny i generalnie na sucho dojechaliśmy do mety :))

Widok na Tczew© sargath7

Most nad Wisłą z XiX© sargath7

I na koniec jeszcze dwie wieże z bliska :)© sargath7
Na mecie czekał na nas masaż – to najważniejsze oraz posiłek i pamiątkowy medal. Na masaże oczywiście była kolejka, masowały dwie dziewczyny i dwóch gości więc trzeba było przepuszczać ludzi co by utrafić na jedną z nich, bo naturalnie większe wzięcie miały dziewczyny. Po gwoździu programu przyszedł czas na jedzonko i tu klops – klops w przenośni, bo co jak co na trasie kuchnia była wyborna, ale na koniec to pojechali po całości. Posiłkiem okazał się makaron z sosem .... hmm z jakimś sosem do tego podane na zimno, a objętość na dwie łyżki, natomiast obiecywany kufel piwa okazał się połową plastikowego kubka.
Ta drobna łyżka dziegciu na tle całego dnia nie popsuła nastrojów i zadowoleni mogliśmy wracać do Szczecina.
Dzień zaliczony bardzo pozytywnie, poznane ciekawe miejsca, dobra kuchnia, wspaniała atmosfera, na trasie poznałem wielu pozytywnie zakręconych rowerzystów głównie z Gdańska, Gdyni i okolic Tczewa co jest naturalnie zrozumiałe, oczywiście nasza ekipa Szczecińska była najlepsza ma się rozumieć i tutaj podziękowania dla Leszka za organizację i zabezpieczenie logistyczne, oraz za towarzystwo całej załodze :)

Ekipa w komplecie na mecie :)© sargath7