Sargath

Archiwum
Kategorie bloga
Unibike
Statystyka roczna

Zajrzało tu od października 2010
Wpisy archiwalne w kategorii
Wycieczka
Dystans całkowity: | 15499.96 km (w terenie 2458.00 km; 15.86%) |
Czas w ruchu: | 662:51 |
Średnia prędkość: | 22.20 km/h |
Liczba aktywności: | 166 |
Średnio na aktywność: | 93.37 km i 4h 16m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
125.72 km
0.00 km teren
Pasewalk – „...to Polacy, szukają Poloneza...”
Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 20.06.2011 | Komentarze 9
Na sobotę był zaplanowany zalew, ale Rammzes przełożył na 18.06. więc trzeba było wykręcić jakąś szybką setkę. Wybór padł na Pasewalk, miało być konkretnie i szybko, a wyszedł totalnie wyluzowany sobotni wypadzik w kameralnym gronie z przypadkowym nalotem (lub naskokiem) na niemieckie czereśnie.Jako że miała to być szybka traska to spotkaliśmy się jak tradycja nakazuje, na Moście Długim i tu oprócz fotki tradycje się skończyły.

Most Długi© sargath7
Rammzes traktował tą szybką traskę jako pobudkę, bo jak widać na focie jeszcze śpi :)
Pogoda była wyśmienita, ani za ciepło, ani za zimno, po prostu bomba, aż żałowaliśmy, że jednak nie skoczyliśmy dookoła zalewu. Na początek w ramach odstępstw od tradycji ruszyliśmy na zachód, zamiast na wschód. Szybkie tempo na początek pod górkę tak na rozgrzewkę, aby po trzystu metrach zrobić pierwszy postój... przy sklepie. Z Gryfem musieliśmy załadować plecak niezbędnymi węglowodanami, a potem przed sklepem jeszcze krótka pogawędka i w drogę.
Już właściwie na przedłużonym starcie mogło by się okazać, że wycieczkę prawe byli byśmy zmuszeni kontynuować we dwóch lub dwóch i pół, bo Piotrek chciał sobie skrócić drogę pod rusztowaniem i gdyby nie refleks to został by „jeźdźcem bez głowy”, a tak został prawie bez plecaka.
Dalej już bez niespodzianek zrobiliśmy mega długi odcinek do granicy w Lubieszynie :), i z Linken do Bismarku już nową zajebiaszczą droga rowerową.
Przed Locknitz pierwszy dłuuuższy popas, bo wypatrzyliśmy czereśnie, w końcu to wyjazd turystyczny nie :P. Właściwie to wypad się tu zakończył, aby znowu się zacząć gdzieś po 40 minutach, bo tyle nam zeszło :)))

Czereśnie© sargath7

Chaber w polu© sargath7
Nie wiem czym opryskane były te czereśnie bo humory spotęgowały nam się znacznie i do Pasewalku wjechaliśmy bardziej z myślą o zimnym piwku, trawce i ławeczce w cieniu pod drzewem niż kręceniu korbą. Ławka się znalazła szybko i na dość długo przykleiła się nam do spodenek rowerowych, brakło tylko zimnego piwka :)

K.... gdzie my jesteśmy© sargath7
Im dłużej siedzieliśmy na ławce tym mniej chciało nam się z niej podnosić. Szacuję że prawie z godzinę tam zabawiliśmy, ale niech nikt nie pomyśli że żałuję, ot godzinka w doborowym towarzystwie.
Po przekątnej placu siedziała grupka chyba lokalnych mieszkańców, w stylu młodszych amatorów winka w polskiej wsi. Jako że mieliśmy sjestę wykorzystałem okazję na fotografię i pokręciłem się trochę po rynku. Co prawda Pasewalk już miałem kilkakrotnie w swoich zbiorach fotograficznych, ale fakt nigdy nie byłem tu przy tak pięknej pogodzie. Podczas gdy w zainteresowanie mojego obiektywu weszła fontanna w centralnym miejscu placu to tym samym ja stałem się obiektem zainteresowania wspomnianych wcześniej typków, okazało się że fontanna robiła za chłodziarkę. Szybko jednak właściciele ów trunków się po nie zgłosili wyjmując „kiepskie mocne full’e” sądząc po kolorze puszek i powrócili na pierwotne miejsce w celu konsumpcji :)

Fontanna na tle koscioła ....© sargath7

... i widok na rynek z pod akrad© sargath7

Dzwonki przed ratuszem© sargath7

Zabytkowa kamieniczka na rynku© sargath7

Szybowiec© sargath7

Zegar© sargath7

Panorama na rynku w Pasewalku© sargath7
Ludzi w niemieckim mieście jak na lekarstwo, ale jednak trochę się ich kręciło, pewna grupka niczym wycieczka zainteresowała się fontanną (ma powodzenie :)), mieliśmy zagwostkę czy to Polacy czy Niemcy, ale Adrian rozwalił mnie tekstem „...to Polacy, szukają Poloneza...”, te czereśnie naprawdę były czymś spryskane :). Nie da się tego opisać w słowach :)
Jako że dzionek długi, a atmosfera świetna więc uznaliśmy że wracamy traską inną niż przyjechaliśmy wybierając kierunek na Penkun. Obliczyliśmy czas i luzik kupa czasu!, Penkun blisko więc jedziemy, nie wiem ile przejechaliśmy, może z pięć kilosów? a tu znak „Schloss Brollin”, nie musze pisać jaki był kierunek?

Widok na Schloss Brollin© sargath7
Wyglądało to bardziej na farmę niż zamek, ale spoko klimacik zachowany jak z przed wojny z zewnątrz, tylko co poniektóre obiekty wzbudzały zainteresowanie, albo fotografie na niektórych budynkach w stylu surrealistycznym. Wszystkie budynki odremontowane z zachowaniem pierwowzoru, trzon stanowiły większe hale podobne do polskich pgr’ów z wstawionymi oknami z PCV i niezłymi wnętrzami, z mojego punktu widzenia świetne połączenie. W centralnym miejscu spalarnia z zabytkowym, zachowanym kominem i wielkim piecem, człowiek by się zmieścił więc rola okresu wojennego pieca została odkryta. Bardziej w głębi był chyba przedmiotowy zamek, ba! miał nawet wieżyczkę.
W między czasie zwiedzania, wyhaczyła nas jakaś Niemka prawdopodobnie zajmująca się opieką nad zamkiem, chciała nas oprowadzić po terenie z opcją historyczną, ale niestety my "Ich verstehe nicht" więc tylko zostaliśmy zaproszeni na piąty międzynarodowy Dance Exchange który będzie w sierpniu na terenie zamku.

Schloss Brollin© sargath7

Komin spalarni - Heizhaus© sargath7

Krzewy na terenie zabudowań Brollin© sargath7

Pierwotny teleport© sargath7
Po kolejnej dłuższej przerwie kontynuowaliśmy pierwotną trasę na Penkun, zatrzymując się tylko na chwilę przed Fahrenwalde co by strzelić fotę remontowanemu wiatrakowi. Miał być popas, ale obyło się bez :)

Wiatrak w Fahrenwalde© sargath7
Dalej jednak było Brussow i tamtejsze jezioro, też nam zeszło bo ławeczka na jeziorkiem była w cieniu więc nam zeszło :), ale trochę, tak z 25 minut :)))) Były nawet opcje kąpieli, ale zaniechaliśmy tego, bo jazda z mokrą wkładką w kroku jakoś mi nie podeszła :)

Jezioro Brussower see© sargath7
Gdy byliśmy już na dobrej drodze i cel był na wyciągnięcie ręki, na drodze stanęły nam znowu czereśnie, albo raczej my zboczyliśmy na ich drogę :)
Tym razem to już chyba rekordzik postojów tego dnia, ale tym razem zrobiliśmy zapasy do plecaków więc usprawiedliwione.

Zdobycze zagraniczne© sargath7

Pole maku© sargath7
Do Penkun wjechaliśmy ze sporym opóźnieniem , właściwie to mieliśmy tam być jak byliśmy w Brollin :). Standardowo zajechać trzeba było pod zamek, dalej jednak Adrian zaproponował drogę alternatywną...

Zamek w Penkun z innej perspektywy© sargath7
...i pomknęliśmy od wschodniej strony miasta do Storkow.

Sztuczne jezioro po kopalni piasku i ...© sargath7

... farma wiatrowa© sargath7
Po drodze było jeszcze sporo drzew na których unosiły się w powiewach lekkiego wiaterku dorodne, dojrzałe i soczyste owoce czereśni, kuszące swoim bordowym kolorem oblanym w promieniach zachodzącego słońca... za wredne stalowe chmury które wytrąciły mnie z lirycznego nastroju i wyleczyły z chęci sprowokowania kolejnego postoju.

Stalowe chmury pokonują jasność© sargath7
Trzeba było podkręcić tempo i tak w mgnieniu oka znaleźliśmy się w na skrzyżowaniu Tantow – Gartz, gdzie Adrian pomknął do siebie do Gryfina, oczywiście po obowiązkowym 20 minutowym postoju :)))
Ja z Piotrkiem natomiast skierowaliśmy się na Rosówek. W Szczecinie oczywiście deszcz nas nie złapał, w sumie to nie wiem czy oczywiście, ale dopiero jak dojechałem do domu pokropiło trochę i tyle było deszczu z wielkiej chmury.
Podsumowując - dzięki panowie za wypad, było zajefajnie!!!
Dane wyjazdu:
138.31 km
50.00 km teren
Wolgast - Uznamu ciąg dalszy
Poniedziałek, 6 czerwca 2011 · dodano: 15.06.2011 | Komentarze 17
Poniedziałek, zamiast pracy, jeden dzień urlopu, który miał pełnić rolę regeneracyjnego po niedoszłej wycieczce do Berlina. Wycieczki nie było, odpoczynek niepotrzebny, więc do rozważenia miałem kierunek północ lub południe. Na północy nie w pełni zjechany Uznam lub na południu Frankfurt, bardziej się skłaniałem do Frankfurtu, ale pociąg do Kostrzynia był za wcześnie więc padło na Uznam. Z resztą pogoda sprzyjała wypadom nad morze, a że był poniedziałek to pojechałem sam.Za bilet na rower wyszło poza weekendem 4,5 zł. Przyjechałem specjalnie wcześniej na dworzec, żeby zająć sobie miejsce, bo jak wiadomo przedział rowerowy w pociągu zbytnio go nie przypomina, a w korzystnych warunkach stoją tam tylko dwa rowery. Jednak PKP sprawiło mi niespodziankę i podstawili skład z wieszakami, do tego przedział pusty, bo przecież to poniedziałek, też parodia w weekendy kiedy jest największe obłożenie rowerzystów to dają wagony niedostosowane i niesprzyjające przewozowi rowerów.

W przedziale rowerowym© sargath7
Przez całą drogę nie dosiadł się nikt z rowerem, natomiast przez większość drogi siedział w przedziale kierownik pociągu, ale wystarczyło że go opuszczał, a momentalnie przylatywał jakiś nałogowy palacz chcąc skorzystać z okazji puszczenia szybkiego dymku. Praktycznie same tumany robiące zdziwione miny gdy oznajmiałem, że sobie nie ulżą.
Standardowo w pół do dziesiątej wjechałem na prom w Świnoujściu i po przeprawie skierowałem się ku granicy. Tym razem wziąłem ze sobą wałówę w postaci kanapek więc darowałem sobie bar w którym stołujemy się zwykle z Axisem jak robimy rundkę po Uznamie i od razu śmignąłem od granicy na Ahlbeck.

Kościół w Ahlbeck© sargath7

Molo w Ahlbeck© sargath7
Za cel obrałem Wolgast, czyli górną bramę na Uznam. Mając doświadczenia z poprzednich wypadów i czasu który upływa w mgnieniu oka podczas pobytu tutaj, uznałem że pojadę bezpośrednio, bez zbędnych postojów, do Zinnowitz.
Do południa było bardzo ciepło, ale też bardzo przyjemnie, bo jadąc wzdłuż wybrzeża wiatr od morza sprezentował błogi wiaterek który dawał trochę ochłody. Tym razem nie zatrzymywałem się na każdym kroku aby strzelić fotkę więc mogłem się skupić na chłonięciu tego co wokół mnie. Turystów było mało, albo w ogóle, tak do Bansin, a już za pustki ze względu na dzień powszedni. Jadąc przez las który dawał cień można było naprawdę odpocząć, momentami powiewy chłodniejszego powietrza dodawały chęci na wiele, wiele więcej. Dźwięk szumiących górnych konarów drzew i akompaniament schowanych w nich ptaków powodował wrażenie jakby gdzieś w oddali odbywał się koncert. Zapach który momentami przypominał woń zdartej kory z sosny i wypływającej żywicy, czy też zapach ściółki leśnej przeplatany z aromatem konwalii oraz świeżo zerwanych igieł z pobliskiego iglaka. To wszystko połączone z szelestem rozgniatanego piasku, wydobywającym się z pod opon obracających się po leśnym dukcie zabrało mnie z daleka od codzienności, dając maksimum odprężenia i poczucie wolności.
Kiedy las się skończył i trzeba było powrócić do rzeczywistości przyspieszyłem znacznie aby minąć szybko spokojne i zadbane miasteczka o charakterze typowo nadmorskim, które już widziałem i zwiedzałem na poprzednich wycieczkach w te strony.

Okolice Uckeritz© sargath7
Jestem jednak na bakier w planowaniu czasowym i w Zinnowitz znalazłem się znacznie wcześniej niż planowałem. Temperatura wzrosła odczuwalnie i robiło się coraz bardziej uciążliwie. Pokręciłem się chwilę po miasteczku i ruszyłem już nowym szlakiem bezpośrednio do Wolgast.

Kościół w Zinnowitz© sargath7
Do Wolgast dojechałem wzdłuż głównej drogi drogą rowerową przez odkryty teren, na którym jednak wiatr nie był zbyt uciążliwy, a momentami nawet pomagał. W okolicy chyba był jakiś zlot garbusów, bo na szosie było ich od zatrzęsienia. Do Wolgast wjechałem od frontu przez główny most zwodzony na Pianą. Wyszło mi, że na objazdówkę mam około czterech godzin, a koniec końców Wolgast okazał się tak mały o zwartej budowie i dużym skupieniu akcyjnych miejsc, że po godzinie zastanawiałem się co robić dalej.

Heisse Dune© sargath7

Most zwodzony nad Pianą© sargath7

Marina w Wolgast© sargath7

Fragment starego mostu zwodzonego© sargath7

Kolejowy Statek Parowy w Wolgast© sargath7

Stary spichlerz© sargath7

Zabytkowe uliczki w Wolgast© sargath7

Ratusz w Wolgast© sargath7

Plac ratuszowy© sargath7

Fontanna przed ratuszem© sargath7

Sygnaturka ratusza© sargath7

Fontanna koło ratusza© sargath7

Uliczka w Wolgast, w tle kościół św. Piotra© sargath7

Kosćiół św. Piotra© sargath7

Zabudowa starego miasta© sargath7

Zabytkowy budynek poczty, obecnie na sprzedaż© sargath7
Jako że czas chyba ze względu na upał płynął wyjątkowo wolno postanowiłem spróbować zachwalanych przez Misiacza kanapek rybnych Fischbrotchen w sklepiku koło portu i sercu Wolgastu.
Nie wiem czy zbyt dużo oczekiwałem od kanapki za 3 euro, ale powiem szczerze, że nie ma się czym podniecać, zwykła bułka, do tego rybka (w moim przypadku makrela), sałata i cebula, bez kiełków z Chin :), ale taki zestaw to w domu jadam lepszy, a za trzy eurasie to kilka. Spoko przy okazji spróbuję innych zestawów.

Fischbrotchen© sargath7
Po szamanku uznałem, że nie ma co przedłużać i pokręcę się jednak po wyspie i żeby nie jechać tą samą drogą po przejechaniu ponownie przez most zwodzony nad Pianą odbiłem na zachód. Nie dało się jednak uciec przed żarem jaki lał się z nieba, bo od Wolgastu do Bałtyku znajdują się tereny w 100% wolne od lasów. Po drodze poczułem mocny spadek energii więc po znalezieniu pseudo cienia pod osamotnionym drzewem uznałem, że czas na czekoladę którą targam od Szczecina.
Okazało się po otwarciu plecaka, że czekolada ze stałego stanu skupienia zmieniła się w ciekły tworząc mi niezłe bajorko i zalała mi portfel, telefon na szczęście był bardziej z boku więc nie ucierpiał, ale czekoladowe dziesięć euro spowodowało rozdarcie wewnętrzne, bo z jednej strony nieźle to wyglądało, ale z drugiej to wszystko miałem upitolone i suma sumarum nie było mi do śmiechu, teraz żałuję że fotki nie strzeliłem. Tak to jest jak się w taki upał wozi napoczętą czekoladę. Druga tabliczka była nie rozerwana, więc wyglądała jak żel w foliowym opakowaniu. Nie miałem więcej słodyczy energetycznych więc zrobiłem małą otwór w opakowaniu i wypiłem, wyssałem i wylizałem to co dnia poprzedniego kupowałem w sklepie i nazywało się czekolada. Po ‘najedzeniu lub napiciu jak kto woli, ruszyłem dalej.
Ze względu na nadmiar czasu chciałem skoczyć do Peenemunde, ale upał i kończące mi się zapasy wody zadecydowały, że w Karlshagen odbijam z powrotem w kierunku Świnoujścia. W drodze powrotnej co jakiś czas zajeżdżałem na plaże jak pozwalał na to podjazd, bo w piachu nie chciało mi się babrać. Na jednej ze strzeżonych plaż ratowniczka aktualizowała temperatury na tablicy pod wieżą – 35* w cieniu, 20* woda – nie niestety nie wskoczyłem do wody i potem żałowałem. W czarnym plecaku który miałem na plecach musiało być ponad 50* więc nie dziwie się czekoladzie i jej zmiennym stanom skupienia.

Mewa śmieszka© sargath7

Falochron koło Koserow© sargath7
Jadąc wzdłuż wyspy na dłużej zatrzymałem się tylko w rezerwacie między Uckeritz, a Bansin. W poprzednią stroną na tym odcinku urzekł mnie las, a teraz na powrocie okoliczne mokradła. Wokoło było dużo cienia, na liczniku dopiero nie cała seta, a ja się czuje jak po dwóch albo i więcej.

W jednym z rezerwatów Uznamu© sargath7

Mokradła w rezerwacie© sargath7

W rezerwacie© sargath7

Rzeźby natury© sargath7

Fraza "Nasi tu byli" nabiera innego znaczenia...© sargath7

Górki w okolicach Bansin© sargath7

Aleja hoteli w Bansin© sargath7
Żeby niepotrzebnie nie tracić czasu przyspieszyłem, bo uznałem że załapie się na wcześniejszy pociąg, a przy okazji odwiedzę znajomego w Świnoujściu.
Czasu miałem jak na złość z nadmiarem, a jak ostatnio robiłem Uznam z innego końca to 70 kilosów robiłem cały dzień, a potem zasuwałem do Szczecina na złamanie karku, no ale chęć dokumentowania fotograficznego wycieczki robi swoje :)
Po wjeździe do polski znaki przypomniały mi dlaczego mamy tak beznadziejne rowerowe statystyki w Polsce.

I wszystko jasne - "Rzeczpospolita nierowerowa"© sargath7
Ciekawostka jest opłata za rower w pociągu, jadąc do Świnoujścia zapłaciłem za rower 4,5 , natomiast do Szczecina kasjerka naliczyła mi 5,5. Wiadomo to tylko złotówka, ale nie lubię takich sytuacji niejasnych. Pytam się więc czy z powrotem jest drożej, musiałem nawet pokazać stary bilet . Okazało się że bilet był wykupiony na przewóz psa :). Mimo tego kasjerka powiedziała, że nie ma problemu i taki bilet też teraz dostałem. Konduktor też nie robił problemów, nawet słowem nic nie wspomniał.
Więc pamiętajcie w dni powszednie przewozicie psa :))))
Dane wyjazdu:
42.15 km
30.00 km teren
Wkrzańska - eksploracja
Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 11.06.2011 | Komentarze 6
Nie udało mi się pojechać do Berlina, bo poprzednia noc była dość dłuuuga, do tego lekkie odwodnienie i pozamiatane, Sternfahrt nie dla mnie w tym roku :(Regeneracja - blisko 32 godziny snu z przerwami na szamanko :)
W niedziele z rana siły wróciły więc z Axisem śmigneliśmy do puszczy, dzisiaj lajtowo, bo straszy upał, zaopatrzyłem się pancernie w wodę i w lekko ponad 2 godziny poszło prawie 3 litry. Jak jazda na luzie to zapodaliśy totalnego spontana i eksplorowaliśmy nowe ściezki.

Sky Inferno© sargath7
Kategoria Trening mtb, Wycieczka
Dane wyjazdu:
149.49 km
0.00 km teren
Torgelow i osada Wkrzan - Ukranenland
Sobota, 28 maja 2011 · dodano: 09.06.2011 | Komentarze 6
Misiacz, winowajca całego zamieszania, pewnego majowego dzionka zaproponował wspólny wypad do Torgelow i tamtejszej wioski Wkrzan. Wypad miał być absolutnie turystyczny, wiem że to abstrakcja, tak się nie da, ale zawsze można próbować. Co dziwne tym razem się udało, tak myślę przynajmniej na początku… hmm właściwie to bardziej po środku.Jako że wypad turystyczny to i z założenia nie spodziewaliśmy się dzikich tłumów zwłaszcza, że Misiacz zaproponował godzinę startu ocierającą się o blady świt, czyli 7:00, jak na sobotę to wcześnie, nawet zgredy sąsiedzi jeszcze śpią, ale okazało się że pod koniec tygodnia mamy sporą grupkę która połknęła haczyk turystycznego wypadu. Łącznie dyszka z czego osiem osób na starcie i fotce poniżej.

Ekipa na starcie© sargath7
Sargath, Ismail, Odysseus, Athena, Monter, Gryf, Rammzes, Misiacz
Boss wyprawy miał mało czasu na turystykę, trzeba było się spieszyć powoli, więc w spacerowym tempie dociągnęliśmy się do Dobrej gdzie zgarnęliśmy resztę ekipy - Exit’a i Michała.
Następnie obiecanym Gryfowi asfaltem, gładkim jak stół, dojechaliśmy do granicy w Buku, skąd bocznymi i bardzo ruchliwymi dróżkami minęliśmy Rothenklempenow, aby przemknąć koło cudownego i jak zwykle śmierdzącego Breitenstein, by w końcu osiągnąć cel pośredni przedmiotowej wycieczki, a mianowicie Koblentz.

Jezioro Kleinersee w Koblentz© sargath7
W Koblentz są dwa jeziora o przeciwważnych wielkościach, na mniejszym wszyscy postanowili wgramolić się na mini pomost wędkarski, który mimo solidnej konstrukcji zachowywał się bardzo elastycznie, powiem szczerze że cieszę się iż pomost wytrzymał test wytrzymałościowy, bo mimo maja temperatura powietrza nie była rewelacyjna, nie wspominając już o temperaturze wody.
Natomiast większe jezioro jest zwykle pomijane przez turystów ze względu na nie oznakowany i dość mylący dojazd który biegnie teoretycznie przez teren prywatny, a brzegi jeziora są niespecjalnie dostępne ze względu na trawiasto leśny charakter. Dociekliwi szukacze z pewnością znajdą w chaszczach wieżę obserwacyjną z widokiem na całe jezioro Grosser Koblentzersee.

Jezioro Grosser Koblentzersee© sargath7

Ekipa w krzaczorach© sargath7

Nad jeziorem w Koblentz© sargath7

Żółty Irys© sargath7
Po krótkim odcinku offroad’owym podjechaliśmy na stary cmentarz z zachowanym mauzoleum rodziny von Eickstedt. Tam też ekipa zgłodniała, trochę dziwne miejsce na posiłki, ale spoko mnie też zaczęło ssać, a że byłem przygotowany na jakiegoś niemieckiego fast food’a humor mi się poprawił, szybko jednak zostałem wyleczony z optymistycznego nastroju przez Athenę, która przypomniała mi o szalonej epidemii panującej w Niemczech którą zgotowali wredni i nie dobrzy farmerzy Hiszpańscy zsyłając dobrze wyszkolony oddział Ogórków Zabójców, coś jak z filmu Attack of the Killer Tomatos! Tylko że tam grały pomidory, ale i tak się potem okazało że atakowały nie tylko wściekłe ogórki, ale cała włoszczyzna z ogródka nie zidentyfikowanej seniority z pod Barcelony. Sprawa utknęła w martwym polu, ale myślę że i tak niedługo dojdą, że łapy maczał w tym TUSK (Turecki Usmażony Super Kebab).
Jak wspomniałem wcześniej byłem nastawiony na jakiegoś tuska z warzywami, ale musiałem się obejść smakiem, a pod nosem Gryf kusił smakowitym makaronem z indykiem, albo Ismail świeżym jajem, od kury rzecz jasna.
No nic trzeba będzie coś upolować u Wkrzan. Ruszylismy więc w dalszą drogę aby po chwili znaleźć się w Krugsdorf i nad tamtejszym jeziorem Kiessee.

Jezioro Kiessee© sargath7

Pałac w Kurgsdorf© sargath7
Po wyjeździe na drogę Pasewalk – Ueckermunde dostaliśmy wiatru w plecy więc na liczniku wreszcie zaczęły pojawiać się prawidłowe wskazania co zaowocowało szybszym dotarciem do celu. Na początek zaliczyliśmy Castrum Turglowe które znajdowało się centrum miasta, niestety zaliczanie trwało szybko, bo wspomniane centrum średniowieczne, było po prostu zamknięte. W środku można było dostrzec tylko jednego tubylca który łupał jedną dechą o drugą, po głębszych oględzinach wyglądało to jednak jakby coś budował za pomocą dostępnych narzędzi, a właściwie bez narzędzi. W sumie zobaczyć takiego pra, pra Słowianina z flexem w reku, albo wiertarką to był by dziwny widok. Tak swoją drogą to ciekawe co się stało z resztą tubylców... stawiam browa, że zjedli za dużo tusków popijając colą :D:D:D

Castrum Turglowe© sargath7

Willa stowarzyszenia centrum średniowiecznego© sargath7

Monter i Ismail zmieniają środek lokomocji© sargath7

Rzeka Uecker© sargath7

Nad rzeką w Torgelow© sargath7
Jadąc wzdłuż rzeki Uecker jakieś dwa kilometry od centrum dotarliśmy do kluczowego celu wypadu czyli Ukranenlandu, średniowiecznej wioski naszych przodków Słowian, a właściwie Wkrzan. Trochę się naczytałem za dużo podkoloryzowanych opisów w wikipedii, a w rzeczywistości inaczej trochę to wyglądało.
Do osady udało się wejść ze zniżką, dzięki Athenie, na bilecie grupowym, więc wkrzaniliśmy się do środka omijając miejscowego tubylca.

Wkrzański osadnik© sargath7

Osada Wkrzan w Torgelow© sargath7
Widać jakie było zaangażowanie naszych przodków do piłki nożnej sądząc po nie skoszonym boisku na pierwszym planie. Wioska ogólnie wymarła, no tak ale nie ma co się dziwić, w zadaszonej szaszłykarni na skraju wioski w menu uwzględniono colę...
Na konkurs przeciągania liny, czy strzelania z łuku nie było chętnych, a zresztą nawet jak by byli to i tak nie było obsługi. Ekipa się rozpierzchła po rozległych połaciach osady, więc uderzyłem do średniowiecznego portu słowiańskiego.

Koga Svantevit© sargath7
W słowiańskiej marinie stały zaparkowane tylko dwie łódki. Misiacz jedną nawet próbował podwędzić, ale chyba zrezygnował ze względu na potężnego u-locka którym była przymocowana do brzegu.

Przycisk do papieru :)© sargath7

"Palmy" w osadzie© sargath7

Wkrzańskie chaty© sargath7

Wnetrze jednej z chat© sargath7
Wreszcie po dotarciu do centrum wioski :), wydobyłem z tłumu towarzyszy kilku rdzennych mieszkańców którzy podobno w sezonie mieszkają tu na stałe, jednak wnętrza chat na to nie wskazują, a kalesony na sznurach pełnią w większości chat funkcję ozdobną lub będące świadectwem zamożności właściciela chaty, bo w jednych było mniej, a w drugich więcej portek i luźnych koszul na sznurach.
Mieszkańcy osady nie byli zbytnio zainteresowani przybyciem delegacji z Polski i nie chcieli pozować do zdjęć, ani opowiadać ciekawych historii po polsku.

Pokerowy kącik w osadzie© sargath7

"Wodo-ciąg" w osadzie© sargath7
Po dogłębnym przeczesaniu wioski udaliśmy się na krótki popas w okolicach wejścia do wioski, gdzie Gryf kolejny raz kusił swoim makaronem. Po szybkim szamanku tego co kto miał ruszyliśmy na poszukiwanie zdrowej żywności dla mnie, niestety weekend w Niemczech nie sprzyja takim operacjom.

Popas po zwiedzaniu© sargath7
Po objechaniu miasteczka zostało tylko zaliczenie Lidla, gdzie wybór był cholernie ciężki, ale na szczęście Misiacz wyraził chęć towarzyszenia w zwiedzaniu tej ciekawej osady żywnościowej. Udało się wyrwać tradycyjną krakowską i jakiegoś sandwich’a. Jako że wszyscy odpoczęli w oczekiwaniu pod sklepem (kolejka była długa :) ) więc ruszyliśmy żwawym tempem do domu reperując średnią do zadowalającego poziomu :))), ja wiem że miało być turystycznie, ale Misiacz powiedział że jak na 16 nie będzie w domu to jego browarek zostanie rozdysponowany więc trzeba było nakręcić tempo co by kolegę poratować ;)

Ziemia niczyja© sargath7
Dane wyjazdu:
193.73 km
80.00 km teren
Świnoujście Szczecin – bliżej natury na wyspie Uznam
Sobota, 21 maja 2011 · dodano: 31.05.2011 | Komentarze 16
Po ostatnim rajdzie po Uznamie, ochota na kolejną dawkę wrażeń przyszła dość szybko, ale dopiero po miesiącu znalazł się czas. Co ważne pogoda dopisała, bo po doświadczeniach z poprzedniego wypadu miałem mieszane uczucia kiedy porównywałem pogodę nad morzem i w Szczecinie, a Szczecin nie leży nad morzem !!! – takie info dla tych z południa. Tak mi się przypomniało jak byłem w górach ilu to błyskotliwych geografów spotkałem, jeden dał by sobie rękę uciąć, że rok wcześniej pływał w czymś co było „morzem” w jego mniemaniu, a w moim co najwyżej J. Dąbskim, bo chyba nie był aż tak spalony, że dał się nabrać na zalesione klify na Głębokim.No więc wracając do relacji to pierwsze co musiałem to zmusić Pawła – Axisa do zwleczenia się o bladym świcie i stawienia się o niebywale wczesnej porze, czyli 7:10 na Głównym w Szczecinie. Do pociągu zdążyliśmy w samą porę, mówiłem żeby się wcześniej spotkać, ale dobra grunt że się nie spóźniliśmy. Babka w kasie chyba jeszcze nie wstała, albo szukała jelenia który będzie sponsorował te wygodne, pojemne i przyjazne rowerzystom składy PKP (polska kraść pozwala) . Nie skasowała kwoty z poprzedniego rachunku i gdy wytknąłem jej że jest o około 50 zł za dużo to spojrzała na mnie jak na debila. Zacząłem się zastanawiać, że pogoń do standardów zachodnich jest pożądana, ale powinni najpierw poprawić stan składów, a dopiero potem podnosić ceny. Babka ruszyła chyba jakimś semaforem w głowie, przeliczyła wszystko ponownie i wali do mnie tekstem „rzeczywiście :O, dobrze że pan zauważył”
Wsiedliśmy do pociągu do komfortowego, idealnie przystosowanego , pozbawionego wszelkich zbędnych i niepotrzebnych urządzeń przedziału, bo po co komu wieszaki na rowery.
W przedziale siedział jakiś „czerwony” dziadek - rowerzysta. Czerwony, jak jego czerwone poglądy. Gryzłem się w język, że zagaiłem rozmowę, bo przez 1,5 godziny musieliśmy z Pawłem wysłuchiwać o tym, że za komuny Polacy byli gorsi od ruskich, pomijając historyjkę o polskim „dygnitarzu” który go potrącił.
Po drodze dosiadło się około 6 – 7 rowerzystów czego oczywiście nie pomieścił wielce pojemny przedział polskiego TGV, musieli się zadowolić przedsionkiem.
Po emocjonującej podróży, przeprawiliśmy się promem i zrobiliśmy zakupy. Następnie czerwonym szlakiem okrążyliśmy wyspę od wschodniej strony, gdzie po omacku wjechaliśmy na niebieski szlak.

Wiatrak na plaży w Świnoujściu© sargath7

Ropucha© sargath7
Granicę przekroczyliśmy najbardziej wysuniętym na południe pieszym przejściu granicznym. Jak zwykle wrażenie jakbyśmy byli daleko od polski, zaraz po zejściu z tego raptem dwudziesto metrowego mostku.

Na granicy© sargath7

Rekiny na granicy© sargath7
Następnie musiałem być dość przekonywujący w kwestii namówienia Pawła na trasę mocno alternatywną w drodze do Szczecina, bo chciałem zobaczyć jak najwięcej, a on zaplanował sobie powrót koło 16 co było z lekka nie wykonalne :)
Na szczęście jako że wie jak to jest ze mną na wypadach rowerowych i pewnie nie tylko on, to prawdopodobnie miał w to wszystko wkalkulowane ze dwie, trzy godzinki zapasu, szkoda tylko że tego zapasu nie pomnożył, razy dwa lub trzy :P, ale o tym później.
Szybko zboczyliśmy z kursu Szczecin i po chwili dojechaliśmy do Kamminke, gdzie odbiliśmy, po rundce po marinie, stromym podjazdem w stronę Garz, po drodze zatrzymując się jeszcze na punkcie widokowym.

Falochrony w Kamminke© sargath7

Punkt widokowy w Kamminke© sargath7

Na punkcie widokowym w Kamminke© sargath7
Następnie kolejno Kutzow i Zirchow ściśle trzymając się wyznaczonej trasy, czyli zygzakiem po wyspie.
Za Zirchow z powrotem na Świnoujście, tak tak wszystko zgodnie z planem :)
Po dwóch kilometrach odbijamy drogą leśną w stronę Ahlbeck, cały czas trzymamy się niebieskiego szlaku rowerowego wyspy Uznam. Kilometry lecą bardzo powoli, ze względu na ogrom miejsc w których muszę się zatrzymać.
Pierwsze dłuższe zatrzymanie nad pięknym i czystym jeziorkiem Krebssee.

Jezioro Krebssee© sargath7

Nad jeziorem© sargath7

Wąż - szybka gadzina, ledwo go złapałem w kadr© sargath7

Żuk Gnojownik© sargath7
Jezioro otoczone lasem, można by tam wrosnąć na dłużej, ale komary zapewniały szybką rotacje turystów w tych rejonach więc zbyt długo nie było dane nam tam posiedzieć, po uzupełnieniu węglowodanów dojechaliśmy do głównej drogi i ponownie zmieniliśmy kierunek o 180 stopni, tym razem na południe do Ulrichshorst, tutaj też przeskoczyliśmy z niebieskiego na czerwony szlak.

Stadnina w Ulrichshorst© sargath7
Dalej poruszaliśmy się szosą przez centralną część rezerwatu Gothensee.

Tereny rezerwatu Gothensee© sargath7

Po drodze do Labomitz© sargath7

W stronę Labomitz© sargath7

Przed Katschow© sargath7
Cały czas czerwonym szlakiem mijamy po kolei Reetzow, Labomitz, Katschow gdzie po drodze zastanawiamy się czy nie przesiąść się na sprzęt zapewniający szybszą eksplorację wyspy.

Nie ma pilota, kluczyki w stacyjce, a gogle na wolancie© sargath7
Żar z nieba, bo zrobiło się bardzo ciepło, zaczął dość mocno doskwierać co zaowocowało nabyciem szybkiej opalenizny kolarskiej której nie mogę się pozbyć do dnia dzisiejszego :)
W okolicach Mellenthin oczywiście moją uwagę przykuł Zamek na wodzie, jednak po bliższych oględzinach, słowo zamek jest trochę zbyt na wyrost, ot taki hotelik Bończa w Dąbiu, dodatkowo nie wziąłem euro, a cierpliwości Axisa i tak nie należało nadwyrężać, wstęp dla zainteresowanych dwie monety.
Do Usedom poszło już znacznie szybciej, przejechaliśmy Morgenitz, Krienke i tam odbiliśmy ponownie na południe w stronę Usedom, mijając po drodze Suckow.

Przed Suckow© sargath7
Jeśli by się skusić jazdą na północ z pewnością było by ciekawiej, ale czas jakoś biegł przeciw proporcjonalnie do pokonywanych kilometrów, więc sprężyliśmy się i główną drogą dotarliśmy do Usedom, dalej jednak czerwonym szlakiem.

Uliczka w Usedom© sargath7

Plac ratuszowy i kościół Mariacki© sargath7

Anklamer Tor© sargath7
Za Usedom nawet ja zacząłem się niepokoić zapasem czasu którego nie było, a w ręcz go brakowało. Z mapy wynikało, że w miejscowości Karnin jest przeprawa promowa, więc zaproponowałem, aby skrócić drogę, zaoszczędzilibyśmy wtedy grubo ponad 30 kilometrów, omijając tym samym Anklam.

Most kolejowy linii Ducherow - Świnoujście w Karnin© sargath7
Po dojechaniu do Karnina dość fatalną drogę, coś w stylu Nowe Warpno – Dobieszczyn, okazało się że promu nima, ale jest stary most, tylko że tak właściwie to ostało się jedynie jego środkowe przęsło. Był to stary stalowy most linii Ducherow - Świnoujście, a zachowane środkowe przęsło było zwodzone i równolegle unoszone w razie potrzeby. Na licznikach ponad 70 km, a przed nami jeszcze cos koło 130 więc lampy z pewnością nie będą bezrobotne dzisiejszego dnia.
Po uzupełnieniu węglowodanów zebraliśmy się i trzeba było dalej trzymać się pierwotnego planu, po opuszczeniu Uznamu, mocno ograniczyliśmy postoje których właściwie nie było, aż do Anklam.
W Anklam trochę się pokręciliśmy, co tam goniący nas czas dla turysty rowerowego :)

Nad rzeką w Anklam© sargath7

Krzywy dom na jednej z uliczek w Anklam© sargath7

Plac ratuszowy z fontanną i kościołem św. Mikołaja© sargath7

Brama Kamienna© sargath7

Kamieniczka przy głównej ulicy w Anklam© sargath7

Kościół NMP© sargath7

Baszta murów obronnych© sargath7
Z miasta zamiast kierować się w stronę Pasewalku na wprost szosą, urozmaiciliśmy sobie trasę jadąc drogą rowerową do Ueckermunde. To był błąd, bo nadłożyliśmy drogi znacznie, a stan nawierzchni wpłynął na prędkość jazdy diametralnie. Natomiast widoki rekompensowały w 100% straty czasowe. Jadąc po wale, mając po obu stronach wodę, a w około nieskazitelną naturę skąpaną w majowym słońcu, można się zapomnieć i zostać na dłużej. Przekładały się to na notoryczne krótkie postoje. Jeden taki szybki postój okupiony szybką glebą w moim wykonaniu, zaciął mi się blok w crankach i walnąłem bezwładnie na bok chroniąc podobnie jak przed miesiącem aparat i rozwalając sobie łokieć w tym samym miejscu i odświeżając rany na kolanie :)

Na trasie rowerowej w stronę Ueckermunde© sargath7

Gęsia rodzinka© sargath7

Martwy las w pobliżu Kamp© sargath7
Do Ueckermunde wpadliśmy około 19. Jedzenie i woda już na wykończeniu. Jadąc koło zaznajomionego Tureckiego Kebabu weszliśmy do środka w celu zasięgnięcia informacji o jakimś pobliskim kantorze, ale można to podciągnąć pod pytanie retoryczne. Już mieliśmy się zbierać kiedy turas mówi że „można płacić w zloty”... hehehe szybko zamówiliśmy mega porcje, które zostały policzone po zajebistym kursie, a mianowicie 3,70, kiedy to w Szczecinie najtaniej było za 3,90. Może nie było zbyt dużej różnicy, ale spodziewałem się sporego narzutu z powodu takiego udogodnienia.

W porcie Ueckermunde© sargath7

Port w Ueckermunde© sargath7
W między czasie popatrzyliśmy sobie na festyn w wykonaniu jakiegoś German Bandu udającego szkocki zespół, dający popis gry na dudach.

German Band© sargath7

Nad Jeziorem Nowowarpieńskim© sargath7
Skoro już byliśmy zadowoleni i z pełnymi brzuchami kontynuowaliśmy traskę dalej droga rowerową przez Rieth i Hintersee.
Za Dobieszczynem już się ściemniło, więc jeszcze szybka fota szerokiego grona uczestników.

Obok leśniczówki Podbrzezie© sargath7
W domu byłem około 22:00. Było zajefajnie. Podziękowania dla Pawła za cierpliwość :)
Dane wyjazdu:
232.73 km
10.00 km teren
Niederfinow Chorin - kryptonim T.E.S.C.O.
Sobota, 14 maja 2011 · dodano: 25.05.2011 | Komentarze 16
Czyli tajna akcja inwigilacyjna Szczecińskiego BS na Landkreis Barnim która nastąpiła w pewien sobotni majowy dzionek. Prowokacji dopuścił się Jarek pseudonim Gadbagienny, który uznawany jest za zaginionego, zdemaskowany jednak i obecnie tajny agent BS, który po wybadaniu możliwości rekrutów uznał, że więcej daje praca pod przykrywką, a opisując swoje zimowe akcje podjazdowe na terytorium wroga zdradzał swoją taktykę.Do swoich celów wykorzystał oddanych sprawie cyklorebeliantów, których zwerbował sprytnie za pomocą ogólno polskiego serwisu RS, tworząc tym samym silny oddział uderzeniowy. Pisząc szyfrem zrozumiałym dla zainteresowanych ustalił czas i miejsce desantu z którego dalej ruszyliśmy opancerzonymi, zubożonym uranem, wozami bojowymi klasy Rover.
Miejscem startu miał być niepozorny parking, a znakiem rozpoznawczym logo na jednej z pobliski hal czyli T.E.S.C.O. (Tajna Ekspedycja Sekty Cyborgów - Overlord) . Godzina zero operacji mieściła się w przedziale 8:00 – 8:20 na którą stawili się oprócz mnie i wspomnianego wcześniej prowodyra, Paweł vel Misiacz, Adrian vel Gryf (dołączył w Gartz), Krzysiek vel Monter, Robert vel Lewy, Marcin vel Rake.

Ekipa na starcie :)© sargath7
Na początek ruszyliśmy spokojnym nie odznaczającym się tempem do granicy w Rosówku gdzie odebrałem od podstawionego człowieka w kantorze środki do zakupu ekwipunku na tyłach wroga.Następnie jechaliśmy wzdłuż granicy gdzie po minięciu Mescherin dotarliśmy do Gartz skąd zgarnęliśmy kolejnego tajniaka Gryfa.

Mescherin© sargath7
Dla upamiętnienia akcji zrobiliśmy sobie fotkę pod łukiem który zaburzał skanery radarów, dzięki czemu mieliśmy schronienie przed zdemaskowaniem. Z Gartz poruszaliśmy się trasą Odra Nysa, tempo narzucał Jarek, a w trosce aby nikt nie przysnął w czasie drogi to tak 28-30 km/h przyciskał, ekhm znaczy się w jego przypadku smyrał korbę.

Komplet w porcie Gartz© sargath7
Gdzieś między Gartz, a Schwedt przyczailiśmy się na skraju lasu gdzie trzeba było omówić dalszą taktykę, tam też dowódca tłumaczył nam na wojskowej mapie, strategiczne punkty w których możemy spodziewać się dużego zagęszczenia i oporu wroga.

Wykład taktyczny© sargath7

Łabędzie przed Schwedt© sargath7
Po wyjechaniu z lasu jechaliśmy otwartym terenem do samej twierdzy Schwedt, po drodze odpierając ataki wrogo nastawionych niemców. Po instrukcjach naszego drużynowego poligloty Misiacza wiedzieliśmy że najlepszą taktyką zwalczania wroga, jest łyknięcie niemieckiej wiagry, która idzie w rękę i krzyknięcie „Zig Haj” co się do pewnego czasu sprawdzało, bo w miarę szybko przedostaliśmy się na obrzeża miasta, tam jednak nie było już tak łatwo , wrogowie byli bardziej podejrzliwi i dalsza droga była istnym slalomem, a nad głową pamiętam jak świszczały mi zwroty „Sznela”, obyło się jednak bez ran . Niestety opór był tak duży, że musieliśmy się wycofać do schronu w pobliskim Krajniku, tam też uzupełniliśmy ekwipunek. Jarek pokazał pieprzony granat solowy, którym miał zamiar poczęstować jakiegoś prusaka oraz pokrowiec na mikrofilm przypominający kanapkę którą w razie kompromitacji można skonsumować.

Przegrupowanie w Krajniku© sargath7

Ekwipunek Jarka 007© sargath7
Po chwili ponawialiśmy atak próbując objechać zaognione punkty, gdzie po drodze mijaliśmy jakiś nieznany odział rebeliantów, prawdopodobnie z pobliskich przyczółków. Dalsza droga jednak nie mogła przebiegać założoną trasą, ze względu na zaminowanie jej przez pobliski odział zmechanizowany, cynk otrzymał dowódca od stojącego przy drodze, chudego jak tyka o pociągłej strzałkowej twarzy, konfidenta. Dobrze że trenowałem ostatnio na poligonie Wkrzańskim akcje terenowe, bo teraz wyszło mi to na dobre ze względu na stan i ukształtowanie okolicznych terenów.
[url=http://photo.bikestats.eu/zdjecie,182773,w-drodze-do-criwen.html]

W drodze do Criwen© sargath7

W drodze Criwen© sargath7
Z mocnym opóźnieniem dotarliśmy do Criwen. W miarę bezpieczną drogą udało się dotrzeć do Hochensaaten gdzie był pierwszy punkt sabotażowy, razem z Misiaczem wzbogaciliśmy pobliski zbiornik wodny śmiertelnymi toksynami domowej produkcji. Szybko przemieściliśmy się do Oderbergu gdzie ocenialiśmy możliwości taktyczne koryta tamtejszej rzeki.

Oderberg© sargath7
Aby nie rzucać się w oczy po szybkim przegrupowaniu w Oderbergu, zaczęliśmy napierać na kluczowy punkt misji, a mianowicie Niederfinow i tamtejszy teleport osiowy dla podwodnych statków atomowych. Na miejscu ja Monter i Rake zostaliśmy wyznaczeni do zbadania planów i wyniesienia schematów konstrukcji. W tym celu musieliśmy zdobyć przepustki na teren obiektu. Możliwe to było dzięki wcześniejszym staraniom Gada. Przepustki zostały już wcześniej przygotowane i należało je tylko wyjąć z pobliskiej skrytki płacąc paserowi 2 euro. Następnie z duszą na ramieniu przeszliśmy przez ścisłą kontrolę i pokierowaliśmy się ku przeznaczeniu.

Podnośnia statków w Niederfinow© sargath7

Podnośnia statków w Niederfinow© sargath7

Podnośnia statków w Niederfinow© sargath7

Treidellok na podnośni© sargath7
Udało się ustalić dane techniczne obiektu, oraz ten zaawansowany XX wieczny system, a także że wróg potajemnie buduję jeszcze lepszy technologicznie podobny obiekt w pobliżu. Ze względu na już standardowy brak czasu czym prędzej opuściliśmy strefę „0” i odmeldowaliśmy się u Gada gdzie poza pochwałami i obiecanym wnioskiem do odznaczenia, dostaliśmy pozwolenie na szaber w pobliskich barach, gdzie ja z Rake’m pałaszowaliśmy Wursta. Po chwili odpoczynku trzeba było ruszać, bo zgodnie z wyliczeniami mieliśmy duże opóźnienie misji.
Od ostatniego celu mieliśmy tylko kilka kilometrów, ale ze względu na problemy pod Schwedt tutejszy oddział pruski dowiedziały się o naszej obecności. Dlatego przebijaliśmy się przez las. Nie była to jednak w 100% bezpieczna droga, bo jak wiadomo grasowały tam oddziały Werwolfu. Droga okazała się zaminowana, na co psioczył dość mocno Misiacz, ale udało się jednak przejechać bez strat. Naszym oczom ukazała się potężna twierdza, która jak donosiło dowództwo prowadziła badania na schwytanych rodakach. Trzeba było to sprawdzić. Przyczailiśmy się koło jednego z murów i ustaliliśmy taktykę. Do środka mogła wejść tylko jedna osoba, więc początkowo zgłosiłem się na ochotnika, ale potem zacząłem się wahać i już z rozkazu dowódcy udałem się do twierdzy będącej pod przykrywką klasztoru, pozornie rzeczywiście wyglądało to jak klasztor. Udając pruskiego studenta udało mi się nawet zmniejszyć budżet wyprawy płacąc jednynie 2,5 euro łapówki dla Gertrudy stojącej na warcie. Nie wzbudzającym podejrzeń tempem przebiłem się przez błonia mijając stada rozsypującego się personelu laboratoryjnego i przebiegłem wzdłuż łukowych korytarzy wychodzących na dziedziniec. Podczas fotografowania obiektu na potrzeby artyleryjskie mało nie zostałem zdemaskowany, przez jedną Helgę. Robiłem zdjęcie gdy w kadr weszło mi jakieś próchno pruskie, przez co wypowiedziałem głośno najpopularniejszy i niewinny spójnik polskich zdań, szybko ugryzłem się w język i czmychnąłem do pobliskiej komnaty która prowadziła do piwnic. Nie wiem czy cynk o praktykach jakie miałem tu zastać okazał się fałszywy, czy po prostu coś pominąłem, bowiem lochy były puste z wszechogarniającym chłodem i wilgocią. Jednak po dokładniejszej eksploracji znalazłem ślady różnych nieznanych medykamentów, oznaczało że wszystko niedawno zostało przeniesione. Operacja była tajna w 100% co oznaczało, że mamy w ekipie kreta !
Dało mi to dużo do myślenia, a miałem już swoje podejrzenia.

Klasztor Chorin© sargath7

Klasztor Chorin© sargath7

Klasztor Chorin© sargath7

Klasztor Chorin© sargath7

Klasztor Chorin© sargath7

Bez w klasztorze, składnik trucizn wyskokowych :)© sargath7

W lochach klasztoru© sargath7

Klasztor Chorin© sargath7
Cała akcja zajęła mi tylko kilka minut, ale dla towarzyszy czekających w ukryciu była to niemal wieczność, prawdopodobnie z powodu ciągłych patroli wokół twierdzy. Wszyscy odetchnęli z wielką ulgą gdy wróciłem cały i zdrowy. Mogliśmy ruszać. Kierowaliśmy się z powrotem na Schwedt. Traska przebiegała bez większych problemów poza niezidentyfikowanymi pojazdami patrolującymi pobliskie drogi. Machiny te były napędzane siłą niemieckich zwiędłych mięśni przez co były dość wolne, ale z dużym śmiercionośnym potencjałem.
Ze względu na nieznane walki po drugiej stronie rzeki udało się nam bez problemów okrążyć Schwedt i dotrzeć do miejsca przegrupowania w okolicach śluzy. Tam Misiacz popełnił nie wybaczalny błąd, naruszając ciszę radiową łącząc się z Jurkiem który w zemście za nie możliwość dołączenia do ekipy okazał się wtyczką wroga.

Dowód w sprawie przeciwko Misiaczowi :)© sargath7
Teraz wszystko zrozumiałem, w dodatku mam na wszystko dowody. Podczas pobytu w Niederfinow Misiacz już wtedy meldował do nieznanego odbiorcy nasze poczynania, wróg miał przez to czas, aby przenieść laboratoria z twierdzy Chorin. Jednak to nie wszystko co nas czekało. Jurek rozwścieczony, że jesteśmy cali i zdrowi, co gorsza suszy, postanowił przetestować nową broń biologiczną i nagle piękne słońce schowało się za grubymi stalowymi chmurami.

Cisza przed... Zemstą Jurka© sargath7
Misiacz wykorzystał chwilę naszego zdziwienia takimi niespotykanymi zawirowaniami pogodowymi i dał dyla. Większość ruszyła za nim jednak ja zostałem z Gryfem który został rany od bardzo toksycznych kropli lecących z nieba. Nałożyło się to po osłabieniu na treningu z poprzedniego tygodnia kiedy to musiał pokazać możliwości swojej głowy w jak najlepszym procentowym świetle. Zdrajcę udało się złapać na odcinku między Schwedt a Gartz. Tam też dołączył do nas Bartek, który uczestniczył w walkach o wyzwolenie Coca Coli pod Schwedt i wracając dostał się w wir Zemsty Jurka. Toksyczne krople stopiły mu oponę w jego odrzutowym Cyklonie.
Dalej jechaliśmy już mocno zmoczeni i napromieniowani przez co Misacz wykorzystał okazję do ucieczki, a cała drużyna została rozproszona.
Mission Complete
A tak już na poważnie to dzięki panowie za wycieczkę. Poniżej filmik z akcji T.E.S.C.O. :D:D:D
Dane wyjazdu:
40.44 km
30.00 km teren
Dolny Śląsk – Urlop Maj 2011 – podsumowanie
Poniedziałek, 9 maja 2011 · dodano: 22.05.2011 | Komentarze 7
Po dziewięciu dniach kręcenia w górach i nie tylko, zatęskniłem za terenowymi ścieżkami puszczy Wkrzańskiej, więc gdy tylko w poniedziałek dotarłem do Szczecina postanowiłem zaliczyć kilka znajomych ścieżek. Dodatkowym problemem urlopowego pedałowania była jazda solowa, która preferuję, ale tylko od czasu do czasu, a tak świetne tereny jak górki na Śląsku o wiele lepiej było by odkrywać w grupie. Dlatego też dzisiejsze po urlopowe kręcenie w towarzystwie Pawła i Bartka.Zrobiliśmy m.in. traskę Family Cup które odbyło się podczas mojej nieobecności w puszczy Wkrzańskiej. Potem Qustorp, czerwony, niebieski, czyli standardzik na odświeżenie.
Przy okazji dodaję małe podsumowanie urlopu majowego i zmontowany filmik.
8 dni jazdy
682,63 km przejechanych
31,53 h całkowity czas jazdy
22,08 km/h średnia prędkość całkowita
72,3 km/h prędkość maksymalna
0 przebitych dętek
1 spalony hamulec
0 skoszonych pieszych
61 przejechanych miast i wsi
3 główne szczyty zdobyte
21 litrów wypitych płynów (liczba zawiera tylko napoje bezalkoholowe)
33 szt. batonów zjedzonych
4 pory roku zaliczone w ciągu całego wypadu (zaczęło się wiosennie, następnie jesień z postępującą zimą, do lata w ostatnich dniach)
...i nieskończona ilość pieknych widoków
Kategoria Wycieczka, Dolny Śląsk - Urlop Maj 2011
Dane wyjazdu:
207.11 km
15.00 km teren
Przełęcz Rędzińska i Zamek Książ - dzień ósmy (30.04 – 8.05)
Niedziela, 8 maja 2011 · dodano: 20.05.2011 | Komentarze 7
Wczorajsza krótka przebieżka po mieście dała mi do myślenia i odświeżyła chęć kręcenia korbą. Na dzisiaj miałem przygotowany plan. Zamierzałem zaliczyć Przełęcz Rędzińską czyli najtrudniejszy podjazd Rudaw Janowickich gdzie spadki dochodzą do 17%. Miał to być taki ostatni skok w stronę gór, bo jakoś to wszystko szybko się kończyło.Wstałem trochę po 6:00 i zaczynałem się pakować i zgodnie z planem ruszyć około 8:00. Za oknem kolejny motywator, czyli piękna pogoda, czyste niebo które nie mogło sprawić, aby jakakolwiek kropla deszczu mogła dotknąć ziemi. Takie myślenie to jednak można między bajki włożyć, bo po 7:00 mniej więcej na niebie dosłownie teleportowały się stada chmur i zapewniły mi maksimum wkurwienia zakrywając ostatni pozytywny kawałek nieba. Ewidentnie zanosiło się na deszcz, mój wyjazd stanął pod znakiem zapytania, bo jednak odcinek dość długi, a na starcie się przemoczyć to mi się nie uśmiechało. Zacząłem zwlekać ile się dało, a nawet momentami szukać alternatywy w postaci fotela przed telewizorem. Życiowe rozterki trwały do 10:00 kiedy uznałem „walić to” jadę!
Niby zanosiło się na deszcz, ale nie padało. Z Legnicy skierowałem się na Jawor krajową 3, z racji weekendu ruch był mniejszy, więc mniejsza ilość śmierdzieli w puszkach mogła zdołować mój nastrój, który nie pamiętał już super ekstra motywacji z godziny 6:00. Kilka kilometrów przed Jaworem miałem kryzysowy moment gdy zaczęło padać. Zacisnąłem jednak zęby i po przejechaniu Jaworu dotarłem do Bolkowa, a stamtąd do Marciszowa. Przed miasteczkiem jeszcze był piękny zjazd sponsorowany literką P i cyferką 7. Cyferką 7, bo nachylenie było tak duże, a wiaterek korzystny, że po asfaltowej nawierzchni rowerek leciał i z łatwością na liczniku zagościła prędkość poprzedzona cyfrą siedem właśnie, natomiast literka P jak Pojeb który wyprzedzał mnie na tym pięknym zjedzie na żyletkę.
Po dotarciu do Marciszowa udałem się w stronę mostu, gdzie miała się rozpocząć Rędzińska górka. Może i się zaczęła, ale bez problemów to obejść się nie mogło. Przed wyjazdem zrobiłem sobie miejsce mapki i przebiegu trasy, ale zdjęcia mi wcięło jak na złość. Dobrze że coś w głowie zostało, bo chyba bym wyszedł z siebie. Z opisu zapamiętałem, że start jest na moście nad Bobrem, a zbaczając z głównej drogi patrzę jest most i jest rzeka :) Wyciągam aparacik co by cyknąć początek do przyszłej relacji. Nie wiem jednak czy coś podświadomie było nie tak, ale uznałem, że lepiej jeszcze się upewnić, czy w dobrym kierunku jadę. Rozglądnąłem się i tylko zauważyłem jakiegoś przedszkolaka na rowerku, no nic co mi szkodzi, może się orientuje w okolicy. Pytam jak dojechać na Wieściszowice, a on odpowiada mi że muszę się wrócić i w centrum będzie zjazd. Myślę chyba jednak nie orientuje się, ale wpadłem na pomysł, że zapytam o Kolorowe Jeziorka, które pamiętam były zaznaczone na planie. Dzieciak podał mi znowu ten sam kierunek. Mówię nie ma bata trzeba się jeszcze kogoś spytać bo małolat mnie w maliny wpuści. Udało mi się dorwać jeszcze z 3 osoby które chyba same nie wiedziały skąd są, bo jak się zapytałem w sumie wszystkich czterech to tak cztery strony świata otrzymałem, pamiętam że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ale chyba nie na moja skromną przełęcz. Co się okazało, po analizie wybrałem kierunek i trasę którą opisał mały rowerzysta, bo uznałem że kto jak kto, ale tylko dziecko zna poprawną trasę do Kolorowych Jeziorek :) Strzał okazał się w dziesiątkę i ku mojemu zdziwieniu odkryłem przyczynę mojego problemu, a mianowicie nikt nie wspominał, że w tej wioseczce są dwa mosty nad Bobrem :)

Widok z mostu nad rzeką Bóbr© sargath7
Nachylenie na tym etapie to bułka z masłem więc szybko dotarłem do Wieściszowic, pierwsze trudniejsze odcinki zaczęły się gdy odbiłem we wsi na Kolorowe Jeziorka. Kolorowe bo jest to pozostałość po kopalniach pirytu które były w tym rejonie. Natomiast barwy wynikają z duże zawartości minerałów w wodzie i duże go zakwaszenia od wpływu siarki.
Opłacało się pomęczyć zbaczając z trasy, bo tereny wokół jeziorek zadowolą większą grupę maniaków mtb. W dodatku miedzy nimi prowadzi szlak rowerowy. Także wszystko na legalu Misiacz :)

Jeziorko Zielone© sargath7

Skały siarki© sargath7

"Siarą| było by się tędy nie przejechać :)© sargath7

Jeziorko Purpurowe© sargath7

Motocykliści wyhaczyli teren na akrobacje© sargath7
W tym samym czasie nad stawy wpadła grupa amatorów krosu motocyklowego, ale szybko się znudzili i przestali rozjeżdżać szlaki i zbędnie informować o braku tłumików w swoich maszynach.
Jeziorko Zielone i Purpurowe leżą koło siebie, a do Błękitnego trzeba się trochę namęczyć, bo leży znacznie wyżej niż poprzednie, a prowadzi do niego dość stromy podjazd terenowy.

Jeziorko Błękitne© sargath7

Laguna© sargath7
Tereny wokół były mocno zawilgocone, a w połączeniu z tamtejszą glebą stworzyło papkę która szybko polubiła się z moim rowerem, że gdy zjeżdżałem z powrotem do Wieściszowic to elementy ramy wyglądały jak odlewy z gipsu.

Kościół we Wieściszowicach© sargath7
Zaraz za wsią zaczęło się to na co miałem ochote od dłuższego czasu, czyli mega podjazd i do tego z nowym dywanikiem asfaltowym. Pod takie cacko jeszcze nie wdrapywałem się rowerem, a Miodowa w Szczecinie to płaska ścieżka z zakrętami. Zaraz po opuszczeniu stawów niebo się przetarło i wyszło piękne słońce. Trochę nie w porę, bo myślałem że na podjeździe się rozgrzeję i tak się stało z nawiązką, nie narzekam jednak bo nagroda w postaci widoczków rekompensuje wysiłek. Jak sobie pomyślę, że teraz bym siedział w domu i zobaczył takie niebo to pluł bym w brodę, że zrezygnowałem przez kilka chmurek na niebie.

Początek najtrudniejszego odcineka trzykilometrowego - średnio około 11% nachylenia do max 17%© sargath7
Asfalt jednak przed szczytem się kończy i zaczynają się wertepy, ale już na wypłaczonym odcinku drogi.

Widoki po zdobyciu przełęczy© sargath7

Krzyż Milenijny© sargath7

Widoki po zdobyciu przełęczy© sargath7

Widoki po zdobyciu przełęczy© sargath7

Widoki po zdobyciu przełęczy© sargath7
A więc udało się, plan zaliczony. Pogoda piękna czasu jeszcze dużo, rzut okiem na mapę Polski, oczywiście nie ma opcji abym wracał tą samą drogą. Plan był na maksimum 150 km, no cóż plany lubią też nie wychodzić w pozytywny sposób. Podobnie jak z zamkiem Czocha, nie mogłem odpuścić zamkowi w Książu więc kierunek na Wałbrzych. Najpierw jednak trzeba zjechać z tej górki oczywiście z drugiej strony.
Tak w ramach wyjaśnienia, zjazdy nie były mile widziane, bo byłem strasznie leniwy i nie zrobiłem tylnego hamulca, zdemontowałem tylko zacisk w domu :)
Zjazd ograniczał się do hamowania pulsacyjno – asekuracyjnego, co nie przeszkadzało w rozpędzeniu się do 50-60km bez napędzania. Hamować za bardzo nie mogłem bo całkowita utrata hamulców nie była w planie. i akurat ten plan został zrealizowany.

Kościół w Rędzinach© sargath7

Kościół w Pisarzowicach© sargath7

Przed Kamienną Górą© sargath7
Do samej Kamiennej Góry był zjazd więc udało się zregenerować. W Kamiennej nie zatrzymywałem się bo czas gonił ze względu na chęć zwiedzania zamku w Książu, a kasy zamkowe otwarte do 18:00. Zatrzymałem się na stacji i zachciało mi się Sprite’a . Mimo doświadczeń wlałem go do bidonu, a po paru set metrach gdy zapragnąłem łyka to miałem go już na całym kokpicie i ramie, co zaowocowało w późniejszym czasie w połączeniu z błotem do mozolnego mycia sprzętu.
Zamiast cisnąć na Wałbrzych ściąłem sobie drogę przez Szczawno Zdrój i około 17 byłem przed zamkiem. Przed twierdzą był umiejscowiony parking strzeżony więc wpadłem na pomysł zostawienia go pod czujnym okiem strażnika. Jak się okazało za popilnowanie sprzętu nie musiałem nic płacić, bo rowerzyści nie płacą :)

Lew strzegący zamku© sargath7

Zamek Książ© sargath7
Już na luzie udałem się do kasy gdzie bez problemu udało się nabyć bilet studencki. Zły jednak byłem bo nie udało się załapać na zwiedzanie z przewodnikiem (tylko do 17:00) i najciekawsze podziemia z tajemnicami II w. ś. zostały poza moim zasięgiem. Zamieszczam fotki tylko z zewnątrz, bo publikowanie środka jest zabronione mimo wykupienia pozwolenia na fotografowanie za 8zł, ale tylko do własnych zbiorów.

Rzeźby roślinne na tarsach zamku© sargath7

W ogrodach zamku© sargath7

Jedna z wież zamku Książ© sargath7

Ściana południowa zamku© sargath7

Herb rodowy na południowej ścianie© sargath7

Frontowe wejscie do zamku z zejścia do tarasów© sargath7
Obskoczenie wszystkiego zajęło mi ponad godzinę, albo lepiej (dobrze że nikt na mnie nie czekał :D:D:D), a po zwiedzaniu posilałem się w pobliskim barze, gdzie zadzwonił do mnie Jurek, jeszcze wtedy rowerowy, teraz niestety już nie, bo praca go pochłonęła :)
Następnie na koniec skoczyłem na punkt widokowy, niestety taka pora że wszystko pod słońce, czyli kaszanka z fotek wyszła.

Zamek Książ z punktu widokowego© sargath7

Zamek Książ© sargath7
Gdy zamierzałem odwiedzić zamek w Książu uznałem, że wrócę pociągiem z Wałbrzycha, jednak na dworcu okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia Wałbrzycha z Legnicą i trzeba się przesiadać w Jaworzynie Śląskiej. Jako że słoneczko jeszcze dobrze dawało, było koło 19:00, więc uznałem że bujnę się do Jaworzyny, bo szkoda czasu na przesiadki, a taka opcja pociągiem to jakieś cztery godzinki w plecy, ze względu na przesiadki. Gdy doczłapałem się do Jaworzyny to się wkurzyłem, że od razu nie skręciłem na Legnicę i nie olałem pociągu. Pociąg bowiem dopiero za 1,5 godziny. Czułem się jednak na siłach i nie chciało mi się czekać , pogoda świetna, a w końcu to już naprawdę ostatni dzień na Śląsku. Uznałem że wracam rowerem do Legnicy. Na liczniku ponad 120 km więc luzik. Nie wiem co mi się we łbie ubzdurało, że muszę jechać przez Bloków i w Strzegomiu zamiast na Jawor machnąłem się na Bolków, przez co do woreczka kilometrów w tym dniu dołożyłem kolejną dwudziestkę. Na szczęście wiatr był moim sprzymierzeńcem i ani specjalnie nie przeszkadzał, a wielokrotnie wręcz pomagał, licznik wskazywał 35 – 40 km/h. Nie wiem jak mi to wyszło, ale w domu byłem po 22:00 więc szybciej niż zaplanowałem :)
Kategoria Dolny Śląsk - Urlop Maj 2011, Górskie wypady, Wycieczka, 200 km <
Dane wyjazdu:
36.24 km
0.00 km teren
Legnica - dzień ósmy (30.04 – 8.05)
Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 19.05.2011 | Komentarze 5
Ósmego dnia rowerowania po dolnym Śląsku dopadła mnie masakryczna delirka rowerowa. Plany były, ale chęci na wykończeniu. Nie było to na pewno zmęczenie, bo w sumie nie było po czym, a pogoda za oknem chyba najlepsza jaką miałem przez wszystkie dni urlopu, mimo to robiłem wszystko, żeby się nie wybrać. Miałem dzisiaj wykręcić coś dłuższego po płaskim, ale darowałem sobie tę opcję, po za tym tak się grzebałem, że na siodełku siedziałem dopiero około 12 godziny.Temperatura upalna wręcz dołożyła do pieca mojej apatycznej jazdy, a ograniczyłem się do przebieżki po mieście i nic po za tym. Tak chyba nieraz jest niestety, że się odechciewa nawet jazdy na rowerze. Ogólnie dzionek minął bez specjalnych wydarzeń, po za jakimś amatorem porannych procentów, który chyba tego dnia jeszcze nie nawalił się przed dziesiątą z rana. Stałem sobie na deptaku w centrum i rozmawiałem z nowo poznanym rowerzystą, kiedy wspomniany wcześniej typ wybrał sobie tor chodu akurat w miejscu w którym stałem. Jak zaczął się wytrząsać i użalać nad tym jak to rowerzyści są popier***, to myślałem, że mu z ryja zrobię stojak rowerowy.
No ale jak wspomniałem wcześniej zaczepił mnie Legniczanin na rowerze, myślałem na początku, że jest z BS, ale nie. Akurat wybierał się do lasku na jakiś terenik, dostałem nawet zaproszenie, ale nie skorzystałem z lenistwa, potem jednak żałowałem, bo jazda po mieście szybko mnie znużyła, a nie nakręciłem nawet czterech dyszek kiedy postanowiłem się zmyć do domu.
Na samo wspomnienie o zniechęceniu tamtego dnia dzisiejszy wpis również w nastroju apatii co równe jest z brakiem weny twórczej, czyli brakiem relacji… ale fotki będą :)

Katedra św. Piotra i Pawła© sargath7

Ratusz na rynku© sargath7

Kaczka© sargath7

Wieże katedry© sargath7

Wieża ratusza© sargath7

Wiosna w parku© sargath7

Fontanna przed katedrą© sargath7

Budynek Poczty© sargath7

Zabudowania kościelne przy ul. Partyzantów© sargath7

Kaczki nad Wenecją© sargath7

Konstal N - zabytkowy wagon tramwaju stojący przed dawną zajezednią, obecnie po Legnicy nie poruszają się już tramwaje© sargath7

Kościół św. Jana Chrzciciela© sargath7

Liceum nr 1© sargath7

Cyranka© sargath7

Kościół św. Jana Chrzciciela od strony ul. Partyzantów© sargath7

Fontanna przed urzędem miejskim© sargath7

Muzeum Miedzi© sargath7

Zamek Piastowski© sargath7

Kamienica pod "Przepiórczym Koszem"© sargath7

Kościół św. Jacka© sargath7

Budynek MOPS© sargath7

Neobarokowy most na Kaczawie© sargath7

Gaj Muz© sargath7

Wenecja© sargath7

Nowy gadżet na kask dla Kaczystów-Cyklistów© sargath7
Kategoria Dolny Śląsk - Urlop Maj 2011, Wycieczka
Dane wyjazdu:
101.91 km
45.00 km teren
Stóg Izerski 1107 m n.p.m. i Sępia Góra 828 m n.p.m. - dzień siódmy (30.04 – 8.05)
Piątek, 6 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 7
Trzeci dzień po wielkim majówkowym śniegu jest ostatnim w górach, ale czy aby na pewno?Z pewnością tego dnia zamierzałem zrobić traskę pożegnalną, bo na weekend już na 100% uderzę do Legnicy, a tak na dobrą sprawę to czułem lekki niedosyt. Śnieg mimo że zapewnił masę atrakcji mi i sprzętowi w wersji letniej to jednak pokrzyżował moje plany które zakładały przynajmniej 80% na szlaku. Nie wiem na tą chwilę ile faktycznie wyszło, bo podsumowanie napiszę jak dodam wszystkie zaległe relacje z gór. W każdym bądź razie dzisiaj miało być terenowo, bez względu na to czy będzie śnieg na ścieżkach, czy nie.
Cel nr 1, jeden z tych zaplanowanych przed wyjazdem na urlop, czyli Stóg Izerski nad Świeradowem Zdrój. Miało być grzecznie, podjazd, zjazd i z powrotem, bo wieczorem żegnam się z górami i przesuwam się bardziej na północ.
No więc około 9:00 wyjechałem ze Szklarskiej już obcykaną traską do Świeradowa, niestety asfaltem. Po drodze za Zakrętem Śmierci spojrzałem tylko na prawo, prowadził tam szlak rowerowy, typowo terenowy i niestety utrzymywała się tam z 10 cm warstwa śniegu. Jakoś mnie to nie obeszło, cel jest nie do odwołania, a ta śnieżyca złośliwie zostawiła najwięcej śniegu tylko w Szklarskiej :)
Temperatura była już znacznie podwyższona w stosunku do dni poprzednich, więc jak jechałem asfaltem, to po bokach utworzyło się dużo strumieni topniejącego śniegu spływającego z wyższych partii gór dość obficie i tworząc przy tym efektowny szum przypominający jadący samochód. Efekt był taki, że jadąc miałem wrażenie, że co chwilę ktoś ma zamiar mnie wyprzedzić , ale czai się przy tym co jest bardzo wkurwiające, jakie było moje zdziwienie na początku kiedy, kilkakrotnie odwracałem się żeby zobaczyć co za cienias nie potrafi wyprzedzić rowerzysty, a wtedy okazywało się że nikogo za mną nie ma. Cóż natura nieraz też potrafi wkurzać, po takich trzech razach udało się do tego przyzwyczaić.
Dzisiaj miałem zamiar pobić przedwczorajszy rekord 72 km/h , ale niestety nie udało się bo wiał dość mocny przedni wiatr, który zapewniał podczas zjazdu z góry efekt jazdy po prostym. Po paru minutach wjechałem do Świeradowa i teoretycznie od skrętu pod górę do centrum, można traktować ten etap jako podjazd po Stóg Izerski co wychodzi jakieś 600 m podjazdu, do tego legalnego, bo prowadzi tam szlak rowerowy i nie tylko, ale o tym później. Po drodze fotka parku gdzie już nie ma ani grama śniegu.

Park w Świeradowie© sargath7
I jeszcze jedna z centrum.

Mój cel Stóg Izerski© sargath7
Przejechałem koło stacji kolejki gondolowej, która jest tak naprawdę bardzo ciekawą kolejką i służy nie tylko narciarzom.
Podjazd zaliczałem od północno zachodniej strony zielonym szlakiem i było momentami naprawdę wymagająco mimo tego, że był to asfalt, z ubytkami, bo z ubytkami, ale zawsze asfalt, do tego droga rowerowa.

Jeszcze trochę pod górę, a potem szykuje się ciekawy zjazd.© sargath7

Stromy podjazd, ale zaraz szczyt© sargath7
Wreszcie około 11 byłem na szczycie, a pogoda i widoki zadbały o to że zbyt szybko nie miałem zamiaru stąd się zbierać. Pierwsze co to poleciałem do schroniska po pieczątkę na kartce pocztowej n pamiątkę, a potem przekąsiłem zupkę. W takiej scenerii, gdzie ławeczki w większości wolne ustawione są na punkcie widokowym powoduje efekt totalnego zapomnienia. Szkoda że ze Szrenicy nie było nic widać, bo skoro tutaj widoczki pierwsza klasa to stamtąd klasa Vip.

Na Stogu Izerskim w maju :)© sargath7

Widoczek ze Stogu Izerskiego wschód© sargath7

i w kierunku Świeradowa© sargath7

Schronisko na Stogu Izerskim© sargath7
W schronisku dowiedziałem się bardzo ciekawej informacji, a mianowicie, kolejka gondolowa która wjeżdża na szczyt Stogu, zabiera bez problemu rowery. Zastanawiałem się czy nie zjechać kolejką na dół, bo i tak długo mi zeszło na szczycie, ale jak powiedziałem na początku na dzisiaj miała być wypas wycieczka więc namówiłem siebie, że wyjechać ze Szklarskiej i tak zdążę, a kolejką trzeba się przejechać.

A tym ciekawym wagonikiem zaraz będę jechał do góry :)© sargath7
Wymyśliłem, że zjadę na dół i wjadę do góry, więc będę miał dwa zjazdy :D:D:D
Zjazd z góry był dość mocny, a pięćdziesiątka utrzymywała się na liczniku z zaciśniętymi, asekuracyjnie i lekko, klamkami. Udało się zjechać bezpośrednio do stacji, mimo hu*** na Maksa oznaczeń, ale przy 50-60 km/h za wiele w sumie się nie widzi. Szybko kupiłem bilecik i zapłaciłem 19 zł , a więc na górę!!!
Zapakowałem się do wagonu, akurat z czasem dobrze wycyrklowałem, bo odjazdy co 30 minut. Wszystko super glanc pomada, podobno rowerki dwa wchodzą do wagonu, ale jak dla mnie to chyba bez właścicieli, albo stłoczeni jak sardynki w puszce. Wkomponowałem rower w narożnik i rozwaliłem się na ławeczce co by się dziadek z babcią nie zamierzali dosiąść. Babcia pewnie słabe serce ma i jeszcze w wagonie by wykorkowała i miał bym dzień z głowy :D Zapewniłem dziadka, że w nastepnym będzie mu wygodniej :D:D:D. Dobra wreszcie odjazd i jadę do góry, normalnie dzień Świstaka.

Widok z wagonu w stronę Świeradowa© sargath7

Sprzęcik w wagonie, prawda że mało miejsca?© sargath7
Gdy dojechałem na górę nacieszyłem się jeszcze widokami, a potem powtórka z rozrywki, szybki zjazd do Świeradowa, ta jasne szybki, nagle się turystom zebrało na chodzenie po górach, ehh musiałem mocniej hamować co by jakiegoś nie skosić, a kusiło, kusiło :)
Jako, że hamulce miałem już na wykończeniu to na zapas miałem ze sobą nowe klocki do tarczówek, ale zabierałem się do wymiany i zabierałem, aż się nie zabrałem i się to zemściło. Jechałem chyba podobną traską co wcześniej, ale coś mi się chyba poplątało i skręciłem nie w tym momencie co trzeba, zatrzymałem się więc z dość mocnym piskiem tylnego hamulca, ale to się nieraz zdarza więc patrzę tylko na mapę i coś mi śmierdzi spalenizną. Z lasu dochodziły odgłosy wycinki więc myślę sobie drwale ognicho palą, ale nie patrzę na tylnego hama, a tam tarcza i klocki dymią, dymią czy parują nie istotne, pierwszy raz moje oczy takie cudo widziały, schodzę roweru nachylam się, niucham, myślę sobie drwale niewinni byli :).
Niestety spaliłem hamulce, a to dopiero połowa zjazdu, myslę sobie poczekam, wystygną to pojadę, żeby tylko tarcza się nie pofalowała lub pękła, stygło to dobre 5 – 10 minut, normalnie jak bym miał jaka kurze to bym jajecznice sobie walnął, „Jajecznica z tarczy a’la Sargath” :)
Dobra trzeba jechać, górka jeszcze spora, przedni jeszcze hamuje, ale za sobą ma już ponad 10 000 km, a ten z tyłu 4 tysiące dopiero wytrzymał, no ale o połowę tańszy :)
Spadek zrobił się większy i musiałem przycisnąć bardziej tylny, jak mną szarpnęło po chwili i się metalu posypało, gównie opiłków, ale kawałki musnęły mi nawet brodę, myślę sobie tarcza pękła, oby tylko zacisk był cały. Nachylam nie a tam wyrwało blaszkę rozpierającą klocki w zacisku, a okładzina klocka to w sumie nie istniała. Po wyjęciu były całe skopcone, na fotce poniżej widać, że są czarne, a tak naprawdę dzisiaj z rana były jeszcze czerwone model Jagwire’a – nie polecam krótko żyją, a i życia mogą pozbawić :D

To co zostało z klocków i balszki po zjeździe ze Stogu Izerskiego :)© sargath7
Wymontowałem blaszkę i zostawiłem klocki na miejscu w razie jak bym z przyzwyczajenia pociągnął za klamkę, tak asekuracyjnie, bo mogły by tłoczki wyskoczyć wtedy na zewnątrz. Rozepchałem tak, że nie obcierało :) Okazało się że dojechałem od dupy strony do Czerniawy. Pytam się robotnika z budowy jak najszybciej do Świeradowa, a on, że tam skąd jadę, to mu mówię że odpada, została więc trochę dłuższa droga, ale tylko trochę.
Po jakimś czasie jadę drogą, patrzę, a tam znak „Zamek Czocha 16 km”, myślę, nieee czasu mało hamulec tylny padł innym razem, ale palnąłem się w łeb i mówię kiedy??? teraz jest okazja. Koło drogi była chałupa i chłopek roztropek no to pytam go jaka droga do zamku? a on że z górki, to ja się pytam czy jest jakaś pod górkę, patrzy na mnie dziwnie to mu mówię, że hamulce mi cienko pierdzą, ale okazało się że spadki małe więc przedni za bardzo się nie napracuje.
Po drodze przypomniało mi się że kasę zostawiłem w spodniach na krześle w domu, z kolejką gondolową nie było problemu bo kartą płaciłem, a w planach nic więcej nie miałem. Nie wiedziałem czy opyla się jechać, bo tylko, żeby z zewnątrz popatrzeć to lipa, ale! patrzę w portfelu mam jeszcze tysia koron, myślę może za to wejdę, ale potem wpadłem na pomysł żeby kantor dorwać, tylko mapy nie miałem okolic więc nie wiedziałem gdzie jakaś większa miejscowość po drodze.
Jeśli jednak mówimy o atrakcjach po drodze, to przy samej drodze był stary zamek z XIV w. , a właściwie ruiny zamku w Świeciu.

Ruiny Zamku w Świeciu© sargath7
Wchodzę przez łuk do środka, a z za pleców słyszę, że wstęp płatny, myślę ku**** kasy nie mam i myślę ruinki fajne, szkoda by było nie zobaczyć z bliska. Pytam ile, a on że minimum złotówkę. Podejrzeń nabrałem bo gość jak robol ubrany, złotówkę chce to menel pewnie jakiś na wino podstępem zbiera, ale nie okazało się, że gość chce to miejsce odbudować razem z żoną i jest to własność prywatna. Pogrzebałem w portfelu i ze 4,30 wyszperałem, bo koron nie chciał kupić. Dał bym więcej bo kurcze pożyteczny cel, od razu przypomniała mi się wieża Bismarcka w Szczecinie, też własność prywatna, a właściciel ma to w dupie i się wszystko sypie, a tu taki gość ma pomysł i pewnie mu wyjdzie.

Rower w ruinach© sargath7

Dawna podstawa wieży, obecnie punkt widokowy© sargath7

Pozostałości dawnej karczmy i wiezy więziennej© sargath7
Wreszcie dojechałem do Leśnej, a tam chłop z twarzą od brony oderwaną pokierował mnie do kantoru i do zamku. W Leśnej wymieniłem kaskę i heja do Zamku, po drodze na stacji jeszcze mapę kupiłem, wchodzę przez bramę, podchodzę do kasy, chcę kupić bilet, a facet do mnie że zamek za free. To ja się męczę żeby kasę zdobyć, dopuszczałem opcje wyżebrania po wioskach, a tu zamek za darmochę, dobra tylko się płaci za zwiedzanie w środku, ale nie maiłem zapięcia, a i tak na tą chwilę co byłem nie był dostępny przewodnik.

Zamek Czocha z górnego tarasu© sargath7

Jezioro Leśniańskie z dziedzińca zamku Czocha© sargath7

Wieża z placyku ze studnią© sargath7

Zamek Czocha© sargath7
Obleciałem cały zameczek, lochy i inne co było do zobaczenia, a następnie z zamku ułożyłem sobie trasę przez Mirsk do Świeradowa, ale było po płaskim więc hamulce nie będą jęczeć. Po drodze ktoś sobie swój prywatny zamek wybudował, a właściwe basztę.

Baszta przy drodze© sargath7
Po kluczyłem trochę po wioskach, po drodze mijał mnie jakiś rowerzysta jak fociłem, wyprzedziłem go i został w tyle, ale potem już w Świeradowie znowu się spotkaliśmy, za dużo fotek robię :))
Dojechałem wreszcie do Mirska, wioseczka widać, że taka zamknieta w sobie, cały lud na ryneczku siedzi i lukają, pewnie każdy każdego zna, więc patrzyli na mnie dość dziwnie, trochę mi się spieszyło więc zbyt długo tam nie zabawiłem. Na stacji za miastem uzupełniłem kalorie hot dogami, a następnie kierunek już Świeradów.

Ruiny kościoła poewangelickiego z XVIII wieku który spłonął w 56r. XXw.© sargath7

Wieża zegarowa na rynku© sargath7

Uliczki w Mirsku© sargath7
Gdy już doczłapałem się do Świeradowa to tak szukałem alternatywy do tego podjazdu do Szklarskiej i wykombinowałem sobie drogę rowerową, terenową więc dobrze, ale zamiast sobie ułatwić to zafundowałem sobie podjazd razy dwa niż ten do Szklarskiej szosą. Nie ma co narzekać, po to tu przyjechałem. Droga się zaczynała przy szosie 404 i pięła się stromo do góry, jeden zakręt, drugi, trzeci i tak na 700 metrów, na rozstaju patrzę na mapę, a tam jakieś 120 m do góry jest kusząca atrakcja w postaci Sępiej Góry. Waham się, waham, zacząłem się nawet zastanawiać czy nie zostać jednak znowu jeden dzień dłużej. Po kolejnej chwili namysłu i uzupełnieniu płynów, podjąłem decyzję która była i tak pewnie oczywista, czyli wdrapuję się na górę, to tylko sto parę metrów, ale z jakim nachyleniem, no chyba że ja już byłem wykończony tego dnia, nie wiem, ale jak podjeżdżałem już do czubka to po drodze schodziła para, a koleś do mnie „dawaj dawaj już meta”, a ledwo już ciągnąłem to trochę żwawiej mi się kręciło i rzeczywiście po chwili byłem na szczycie.

Widok z Sępiej Góry na Stóg Izerski© sargath7

Sępia Góra© sargath7
Po chwili odpoczynku na skałce przypomiało mi się, że trzeba zjechac teraz w dół, ale przedni hamulec spisał się bez zarzutów, z resztą nie pierwszyzna kiedy jeżdżę na jednym hamulcu :)
Dalej jechałem już rowerowym szlakiem i znowu wkurwiały mnie oznaczenia, ale trzeba było cisnąć bo zbliżała się 18:00, a w końcu tego dnia wyjazd. Po drodze miałem jeszcze głupie myśli, aby się wdrapać na kopalnie kwarcu Stanisław, ale rozsądek wziął górę tym razem :)
Wyjechałem ze szlaku na szosę właśnie pod szlakiem do kopalni, ale skierowałem się do Szklarskiej i zbawienie wiatr w plecy, przez kilka kilometrów do Zakrętu Śmierci jechałem pod górkę z wiatrem w plecy . Na zakręcie dojrzałem tym razem ścieżkę, która zaprowadziła mnie na zajebisty punkt widokowy.

Widok z punktu nad Zakrętem Śmierci© sargath7

Widoczność była tak dobra, że udało się sfotografować Śnieżkę i schronisko :)© sargath7
Teraz to już naprawdę wróciłem do domu i około 20 udało mi się wyjechać , ten dzionek zaliczam do tych najlepszych, dystans, górki, widoki, atrakcje i przygody to coś wspaniałego.
Kategoria Dolny Śląsk - Urlop Maj 2011, Górskie wypady, Wycieczka, 100 km <