Sargath
Ten dziennik rowerowy prowadzi sargath z miasta Szczecin. Mam nakręcone 27671.67 kilometrów w tym 3202.19 w terenie. Śmigam z prędkością średnią 22.46 km/h i tyle wystarczy. Jeżdżę od dziecka, mój pierwszy rower to "czterokołowiec" Smyk. W pierszym dniu nauki złamało się kółko wspierające i okazało się że drugie nie jest potrzebne. Potem były inne i trafiła się dłuuuga przerwa,aż do momentu, kiedy zrozumiałem że poświęcenie dla własnej pasji i podążanie za ideą jest ważniejsze niż dla kogoś kto nie jest go wart. Pasja ukazuje jakie decyzje podejmujemy i w jakim kierunku zmierzamy ..., a Bikestats'a odkryłem w wakacje '10 :) .Archiwum
Kategorie bloga
Unibike
Statystyka roczna
Zajrzało tu od października 2010
Wpisy archiwalne w kategorii
Niemcy
Dystans całkowity: | 6402.04 km (w terenie 263.00 km; 4.11%) |
Czas w ruchu: | 263:11 |
Średnia prędkość: | 23.35 km/h |
Liczba aktywności: | 53 |
Średnio na aktywność: | 120.79 km i 5h 22m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
83.80 km
0.00 km teren
Na skraj rzeszy
Wtorek, 4 października 2011 · dodano: 20.10.2011 | Komentarze 5
Po pracy krótka traska z Axisem do Niemiec, przez Dobrą do Blankensee, dalej kierunek na Book, ale odbiliśmy w lewo przed nim na Plowen i z powrotem do Blankensee.Temperatura leci na pysk, niedługo czas na długie gaty.
Tempo spokojne, ot tak żeby pogadać i pokręcić.
Słońce szybko zachodzi i powrót na światłach, mimo krótkiego odcinka.
W dystansie dojazd do pracy of course.
Picchio
Dane wyjazdu:
189.03 km
0.00 km teren
Schloss Boitzenburg & Kröchlendorff
Niedziela, 25 września 2011 · dodano: 11.10.2011 | Komentarze 8
Poprzedni dzień spędzony na Żuławach i utrzymująca się przepiękna pogoda nastrajały do wykorzystania rowerowo niedzieli, więc wraz z Adrianem postanowiliśmy zrobić tradycyjny kurs na szosach, tym razem, albo znowu do rzeszy. Jako że większość tras jest już obcykana to pomysł na kierunek i cel nie przyszedł do głowy od razu.Głównym założeniem miała być krótka trasa, bo Adrian jeszcze męczy remont w domu. Wszystko w promieniu 50 km już zjechane i nic nowatorskiego nie mogłem wynaleźć, więc trzeba było porzucić chęć krótkiej traski co oczywiście przypadło nam do gustu :D:D:D
Przesuwający się kursor po mapie googla zatrzymał się na miejscowości Boitzenburg i od razu przypomniała mi się wycieczka Misiacza w tamte rejony z bardzo atrakcyjnym architektonicznie zamkiem.
Zgodnie z mapą mieliśmy do wykręcenia tylko 160 km, pogoda już z rana zaskoczyła wysoką temperaturą i umówiliśmy się na 9 w Tantow, więc wszystko sugerowało, że zdążymy jeszcze na obiad :)
Wyjechałem z domu tak o 7:40, bo do miejsca zbiórki ponad 30 km + zakupy i jeszcze naszła mnie chęć niespóźnienia się tym razem :P
W Kołbaskowie miałem świetny czas, więc zatrzymałem się przy sklepie, bo był to już ostatni dzwonek na zakupy w złotówkach. Oczywiście do sklepu wparowałem z rowerem na co ekspedientka z wrażenia rozlała kawę wychodząc z zaplecza, zanim coś kupiłem wywiązała się niemała konwersacja począwszy od granicy dobrego smaku wprowadzaniem roweru do sklepu, a kończąc na odsetkach utraty rowerów przez właścicieli w promieniu kilku metrów w obrębie jej sklepu. Gdy stwierdziłem, że nie będę jej rujnował statystyk i po prostu udam się do bardziej liberalnego sklepu, to momentalnie odezwała się w niej kapitalistyczna natura z lekką nutką komunistycznego podejścia do klienta.
W Tantow byłem dwadzieścia minut przed czasem, a gdy dochodziła 9 okazało się że mam nieodebrane połączenia od Adriana, który złapał kapcia jadąc przez most w Mescherin, stąd zaliczamy pierwszą małą obsuwę, ale okazuje się, że nie mamy już ograniczeń czasowych więc na lajcie jedziemy do Penkun i dalej do Prenzlau
Kopalnie w okolicach Penkun© sargath7
Panorama nad Prenzlau© sargath7
Messerschmitt'y atakują© sargath7
Nie wiem co się stało niemieckim kierowcom, ale tego dnia czułem się jakby był dzień ignorowania rowerzysty na szosie, bowiem na odcinku Penkun – Prenzlau miałem z 5 przypadków wyprzedzania na żyletę przez samochody na niemieckich blachach, nie liczę frajerów na polskich (przy drodze nie było ścieżki).
W samym Prenzlau mieliśmy bliższy kontakt z radiowozem z którego za pomocą megafonu zostaliśmy zmuszeni do zjechania na ścieżkę z kostki betonowej, w ogóle dzisiaj sporo policji na trasie w tym dwa punkty z pomiarem prędkości, więc może dlatego kierowcy tacy podenerwowani :D
Tak praktycznie cała nasza trasa do Boitzenburga przebiegała „Szlakiem Epoki Lodowcowej”, ale nie wiele jest na ten temat informacji w Internecie. W każdym bądź razie z Prenzlau do celu zostało już tylko ponad 20 km więc darowaliśmy sobie zakupy w markecie co później okazało się błędem.
Do Boitzenburga docieramy drogą wylotową 109, a potem L15 przez Gollmitz od tego momentu możemy się cieszyć świetnymi widokami prawdopodobnie pomorenowymi, a w środkowym odcinku wspaniałym tunelem ukształtowanym z konarów drzew rosnących przy drodze.
Już w Boitzenburgu dostrzegamy skręt do ruin dawnego klasztoru sióstr Cystersek i młyna wodnego z XVII w. którego koniec końców zapomniałem sfotografować, chciałem na końcu, a potem jakoś z pośpiechu z głowy wypadło, ehhh :(
Ale nie szkodzi nadrobi się w następnym roku na wiosnę :D
Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7
Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7
Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7
Ruiny klasztoru Cysterskiego© sargath7
Opuszczając tereny poklasztorne pech chciał, że Adrian łapie drugiego kapcia w tym samym kole, chcieliśmy przemieścić się jak najdalej, a najlepiej jak najbliżej zamku, problem był tylko taki, że nie wiedzieliśmy gdzie jest dokładnie, a perspektywa rozszarpanej opony przez obręcz nie była warta tych kilku minut na zmianę dętki. Od klasztoru na flaku doczłapaliśmy się do pomnika przed kościołem gdzie rozłożyliśmy punkt serwisowy, Adrian bawił się z dętką, a ja miałem czas na focenie wszystkiego wokoło, powiem szczerze, że miasteczko jest bardzo ładne i jak na swoją wielkość, bardzo jest bogate w zabytki. Z pewnością nie tylko ja to zauważyłem, bo główne skrzyżowanie jest dość ruchliwe. Z obserwacji wynikało, że było wielu turystów w tych rejonach sądząc po rejestracjach różnych landów oraz zagęszczeniu ruchu motocyklowego.
Samo główne skrzyżowanie jest usytuowane w ciekawym położeniu pod względem ukształtowania terenu, bo na sporej skarpie, a właściwie wzgórzu i odchodzące od niego trzy główne ulice momentalnie opadają w dół. Na maksymalnym wyniesieniu znajduje się kościół z którego południowej strony stając na brzegu stromej skarpy, można zobaczyć dachy zamku Boitzenburg.
Zmarłym ku czci - Żywym ku przestrodze© sargath7
Kamieniczki w Boitzenburg'u© sargath7
Kościół w Boitzenburg'u© sargath7
Kamieniczki w Boitzenburg'u© sargath7
Kamieniczki w Boitzenburg'u© sargath7
Na serwisie koła trochę zeszło, bo Adrian koniecznie chciał kleić dętkę i kiedy kolejna łatka nie wytrzymała ciśnienia, postanowił skorzystać pod przymusem z oferty wymiany dętki na nową. Po chwili mogliśmy ruszać dalej, a już wystarczyło tylko zjechać ze sporej górki i przekroczyć bramę zamkową jednego z największych pałaców renesansowych w północnych Niemczech.
Zamek Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Smok zamku Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Zamek Boitzenburg© sargath7
Chyba za dużo robiłem fotek, bo po chwili pojawiła się podejrzana ekipa wpatrująca się we mnie zamrażającymi spojrzeniami i z osiłkiem na tylnym siedzeniu. Strach się bać...
Szpiedzy Stasi, a najstraszniejszy agent na tylnym siedzeniu© sargath7
Zamek jest naprawdę spory i tak po prawdzie jeszcze wieje nowością i niedawnym remontem. Obok jest ciekawy park, ale nie skorzystaliśmy ze spaceru we dwoje tylko ruszyliśmy dalej, bo dowiedziałem się, będąc w recepcji zamku, że kilka kilometrów Boitzenburga w stronę Prenzlau jest jeszcze jeden zamek, a właściwie pałac Kröchlendorff.
Domki dawnych rzemieślników na podzamczu© sargath7
Aby dotrzeć do Kröchlendorff musieliśmy wrócić się ta samą drogą do Gollmitz, gdzie był drogowskaz na Kröchlendorff.
Młyn wodny w Gollmitz© sargath7
Staw w Gollmitz© sargath7
Kierunkowskaz mówił o celu za 3 kilometry, jednak patrząc po liczniku było coś około 6, ale naprawdę mimo upływającego czasu warto było odbić z trasy te kilka kilometrów. Zamek z pewnością nie jest tak imponujący jak ten w Boitzenburgu, ale i tak bardzo ciekawie się prezentuje.
Zamek Kröchlendorff© sargath7
Na włościach Kröchlendorff© sargath7
Jak wspomniałem wcześniej warto było zjechać z trasy, bowiem nie tylko jedną perełkę można w tej niepozornej i małej miejscowości podziwiać. Pałac jest piękny to fakt, ale kościół obok ...coś wspaniałego !!! Idealnie zachowany, zabezpieczony, odrestaurowany i... nieużywany, wrota zamknięte na cztery spusty. Ten neorenesansowy kościół jest dziełem Ferdinanda von Arnim którego polem popisu było wiele obecnych zabytków Berlina i Poczdamu !!!
Neogotycki kościół w Kröchlendorff© sargath7
Neogotycki kościół w Kröchlendorff© sargath7
Neogotycki kościół w Kröchlendorff© sargath7
Tereny wokół bardzo piękne, a co ciekawe jeszcze dalej za Boitzenburgiem jest kilka miejscowości wartych zobaczenia, jednak ze względu na odległość raczej dopiero na wiosnę, bo już dzień za krótki :)
Z tego dnia jestem bardzo zadowolony, bo jechałem zobaczyć jeden zabytek, a udało się złowić cztery, trasa koniecznie do powtórki :)
Gdy już uznaliśmy że czasowo grunt ucieka nam spod opon postanowiliśmy wracać szybszym tempem, po za tym woda i prowiant były na wykończeniu, dosłownym wykończeniu. Jechaliśmy więc zdecydowanie, ale tak żeby za dużo nie spalić, w końcu w Prenzlau jest sporo sklepów, taaa nawet tak duża miejscowość jak Prenzlau ma wszystko pozamykane na cztery spusty... oprócz stacji benzynowych. Niestety trzeba się było wrócić z jednego końca miasta na drugi, po drodze i tak nic nie będzie otwarte, więc jak mus to mus.
Na stacji kupiliśmy po browarku, napoje i batony. Świetną rzeczą jaka była na stacji to maszyna do liczenia bilonu którego mieliśmy sporo. Ekspedientka nawet nie dotyka pieniędzy wszystko robi maszyna, nawet wydaje resztę i... rozpoznaje polskie złote... niestety je wypluwa, wrzuca się tylko garść monet, maszyna zlicza tyle ile jest potrzebna, a resztę oddaje, naprawdę świetna sprawa.
Piwko walnęliśmy na okolicznej górce koło mostku, gdzie trochę posiedzieliśmy i przez takie przerwy trochę się tych przestojów uzbierało, co spowodowało, że Prenzlau opuszczamy już przy zapadającym zmroku. Dzień był naprawdę ciepły, jak wspomniałem wcześniej nawet z rana, a że nie planowaliśmy tak długiej wycieczki, ja nie zabrałem ciepłych ciuchów, a Adrian lampek, tak po prawdzie to ja też miałem ich nie zabierać, ale coś mnie tknęło i mówię co tam parę gram mnie nie zbawi ;)
Na początku było spoko jechaliśmy tą samą drogą do Penkun, ale gdy zrobiło się już całkowicie ciemno, zrobiło się także przeraźliwie zimno, mgły na polach zaczęły się podnosić co dawał do zrozumienia, że temperatura leci na łeb na szynę w dół.
Wiatr był coraz zimniejszy, i dłużej jechaliśmy robiło się coraz bardziej zimno, nawet wysoka kadencja nie pomagała, bo każdy zjazd powodował że czułem się jak bym zamieniał się sopel lodu. Teren był pofałdowany i w niższych partiach terenu zbierało się bardzo zimne powietrze, ulga przychodziła natomiast na przewyższeniach gdzie zalegały te cieplejsze masy powietrza i tak dojechaliśmy do Penkun, gdzie nie wytrzymałem i uznałem że trzeba dzwonić po transport, szkoda zdrowia. Jednak koniec końców dojechałem z Adrianem do skrzyżowania za Tantow gdzie się rozdzieliliśmy i pognałem do Kołbaskowa, skąd dopiero zabrałem się samochodem. Wyszło jak wyszło, ale i tak wycieczkę zaliczam na duży plus :)
Dane wyjazdu:
70.60 km
0.00 km teren
Locknitz - wolnooo...
Środa, 21 września 2011 · dodano: 03.10.2011 | Komentarze 0
Po pracy wyskoczyłem z Pawłem do niemiec, przez Blankensee, Book, a z powrotem... no właśnie z powrotem to miało być szybko, bo się ściemmniało, a tu Axis łapie kapcia i pół godziny z głowy :PPowrót przez Plowen.
Axis bawi się z dętką :D:D:D© sargath7
Dane wyjazdu:
101.01 km
0.00 km teren
Road Training #2
Wtorek, 13 września 2011 · dodano: 23.09.2011 | Komentarze 4
Ostatnio jakiś leniwy jestem na jazdę, chłopaki ostro trenują, a ja uzupełniam niedobory chipsów i piwa – znaczy się gromadzę tłuszcz na zimę :) Poniedziałek sobie odpuściłem co by trochę odpocząć, a właściwie odespać, bo przychodząc w poniedziałek do pracy na 7:00 po weekendzie, który teoretycznie jest po to, aby odpoczywać, miałem za sobą 48 h z czego tylko 2 x po 4h snu więc chodziłem lekko nieobecny. We wtorek już było inaczej, więc zgłosiłem Adamowi chęć na jakieś kręconko i okazało się, że planuje interwały, może nie było to adekwatne do większej mobilizacji w rowerowaniu, ale w towarzystwie zawsze raźniej więc teraz tylko musiałem się doczłapać na 17:00 w okolice Głębokiego, co nie było łatwe, ale się jednak udało i kilka minut po byłem na miejscu. Jak się okazało na trening wpadł też Romek, więc z turystyki nici. Uspokoił mnie jednak, że dzisiaj w tlenie jedzie, ale jego tlen to mój sprint :/ – kurcze zaczynam gadać jak Misiacz, tyle że ja mówię prawdę :PNa Głębokim zjawili się jeszcze Mastersi, mieliśmy ich dorwać co mnie cieszyło, bo była by okazja powożenia się na kole :P, ale niestety się nie udało i przeszliśmy do pierwotnego planu, czyli interwałów Adama :)))
Romek strzelił spory wykład związany z tematem, ale chyba będę musiał zgłosić się na korki, bo energia która ze mnie ulatywała skutecznie blokowała proces myślowy, za to Adam świetnie brał górki z dużego blatu.
Muszę usystematyzować sobie treningi i zrobić jakiś konkretny plan, bo taka mocniejsza jazda raz na jakiś czas nic dobrego u mnie nie wniesie. Jednak na razie z motywacją krucho, a wewnętrznie rozgrywa się bitwa między rowerzystą turystą, a dążeniem do rowerowania z większym zabarwieniem koksiarskim.
Z Łobza już mentalnie zrezygnowałem, a moje niezdecydowanie doprowadziło do sytuacji, że Łobez zrezygnował ze mnie, zamykając zapisy kiedy jeszcze szala rozważań była fifty-fifty. Teraz jednak nie żałuję, bo chyba jednak lepiej jak będę zły że nie pojechałem i motywacja na następny raz wzrośnie, niż pojechać i dać ciała co mogło by dać różny efekt .
Dzięki panowie za kolejny trening i do następnego, mam nadzieję jeszcze w tym sezonie :)
Kategoria 100 km <, Niemcy, Praca, Trening szosa
Dane wyjazdu:
114.11 km
0.00 km teren
Bad Freienwalde i uroki PKP w pełnej krasie
Niedziela, 11 września 2011 · dodano: 22.09.2011 | Komentarze 5
Budząc się około 6:30 tego dnia naprawdę nie myślałem, że to będzie, aż tak długi dzień. Absolutnie nie twierdzę, że był to źle spędzony dzień, wręcz przeciwnie :)No więc odpowiadając na zaproszenie Krzyśka (Monter) musiałem dotrzeć na dworzec główny na godzinę przed 8:12 o której to miał odjechać pociąg do Mieszkowic, czyli miejscowości startowej przedmiotowej wycieczki. Wiedziałem, że na pewno będę ja i Krzysiek oraz Tomek (Yogi) z RS – niestety nie dotarł.
Na dworzec dojechałem bez problemów ze sporym zapasem czasu, przy okazji spotykając starego znajomego, a w międzyczasie zjawiła się Baśka vel Rudzielec, więc poszliśmy kupić bilety. Babka w kasie oczywiście miała jak zwykle problemy, tym razem z wpisaniem numeru biletu na rower, ale to szczegół, bo godzina odjazdu zbliżyła się znacznie, a reszty ekipy ani widu, ani słychu… nagle! do poczekalni wpada Krzysiek, jadąc rowerem przelatuje koło nas wyraźnie zdenerwowany, a po tym co udało mi się usłyszeć z jego ust, były to delikatnie mówiąc „pretensje” w stronę PKP. Jak się za chwilę okazało słuszne, bowiem trafił na kolejną nierozgarniętą kasjerkę Podkurwiającego Krzyśka Przedsiębiorstwa.
Po chwili jednak pakowaliśmy się do pociągu i już w dobrych humorach zmierzaliśmy do Mieszkowic i o dziwo bez problemów się w nich znaleźliśmy. W planach była inna trasa więc Mieszkowice zwiedzone pobieżnie, ale właściwie to co najważniejsze zostało zaliczone.
Komin koło dworca w Mieszkowicach© sargath7
Wieża też koło dworca© sargath7
Mury obronne z XIII wieku© sargath7
Szachulcowa zabudowa© sargath7
Gotycki kościół pw. Przeienienia Pańskiego© sargath7
Zabytkowa kamieniczka© sargath7
Będąc na rynku w Mieszkowicach, Krzysiek wypatrzył starego Flaminga (czerwonego składaka), Baśka robiła za modelkę i jak widać na zdjęciu, tak się nieumiejętnie oparła, że wygięła sztycę ;) :P
Baśka i Flaming© sargath7
Na stacji benzynowej jeszcze małe pompowanko i spokojnym tempem kręciliśmy do Gozdowic, gdzie podobno miał czekać na nas prom. W Gozdowicach jeszcze zatrzymaliśmy się przy pomniku sapera znajdujący się przy okolicznym muzeum, do którego nie wchodziliśmy, ale wstęp w przystępnej cenie, bo z tego co pamiętam to około 2/4 zł.
http://gozdowice.pl/prom.htm
Przy pomniku sapera w Gozdowicach© sargath7
Do promu był już rzut moherowym beretem, czasowo się wstrzeliliśmy idealnie i do transferu zostało nam jakieś 15 minut więc był czas na kilka fotek. Koszt przekroczenia Odry suchym butem SPD to 3 zł więc nie ma tragedii, ale mogli by zrobić jakieś fajniejsze bilety (które zbieram), a nie tylko zwykły paragon fiskalny :(
Nasz prom "Bez Granic"© sargath7
Tak patriotycznie przy polskim słupku :D© sargath7
Polski brzeg Odry© sargath7
Baśka i jej nowe hobby© sargath7
Odra jak Wisła szeroka© sargath7
Wspomnienia są kotwicą czasu...© sargath7
Nawału chętnych przekraczających Odrę nie było, raptem jeden samochód i kilku rowerzystów z rzeszy. Sam transfer to rzecz niespełna 5 minut, a od granicy na początek pojechaliśmy do Neulewin z krótkim zatrzymaniem przy informacji turystycznej znajdującej się w tym miejscu na trasie Odra-Nysa. Chcieliśmy się dostać na trasę starej kolejki wąskotorowej o której wspomniał Tomek, ale okazało się że nawierzchnia jest szutrowa z wieloma ubytkami czego nie mogła strawić moja szosa, dlatego odpuściliśmy temat i przemieszczaliśmy się równymi asfaltami.
Zabytkowy dom, zabytkowy motor... i zabytkowi niemcy© sargath7
I znów wiatr w oczy...© sargath7
Z Neulewin zgodnie z planem mieliśmy dojechać do Wriezen, ale trochę nam zeszło, bo Baśka chciała jechać bardziej turystycznie niż to możliwe. Jako że tempo było spacerowe to po drodze wyhaczyłem zajebiste jabłka rosnące przy drodze, więc się zatrzymałem na degustację, nie miałem jednak jogurtu do popicia, ale jabłka były zajebiste :P
Baba z wozu koniom lżej© sargath7
Już w Wriezen chwilę się pokręciliśmy zahaczając oczywiście o ryneczek. Miasto standardowo wymarłe, gdzieniegdzie tylko jakiś Goebbels się przewinął, czyli standard. Na ryneczku który ogólnie nie zachwycał znajdowały się ruiny kościoła, a obok zgrupowanie szkaradnych rzeźb z brązu, m.in. na szczycie betonowej fałdy siedział pseudo Lucyfer, któremu nie zapomniano odlać nawet fallusa.
Odnowiona wieża ruin kościoła w Wriezen© sargath7
Cegielnia w Wriezen© sargath7
Stary browar w Wriezen© sargath7
Lucyferek© sargath7
Pogoda jak widać po zdjęciach była wyborna, ale jak opuszczaliśmy ryneczek to temperatura zaczynała już doskwierać, w sensie za ciepło się robiło, ale nie narzekam, bo piękna jesień tego lata nam towarzyszy.
Kościół na wylocie z Wriezen© sargath7
Tak ogólnie kilometrów niewiele nawinęliśmy na koła, a czas jakoś miał to gdzieś i uciekał jakby go kto gonił, więc w Wriezen wszystkiego niestety nie pofocilismy.
Piece do wypału cegły w Rathsdorf© sargath7
Następnie kierunek na Bad Freienwalde. Nazwa co najmniej dwuznaczna, oczywiście zależy jak kto tłumaczy, bo „darmowy las”, albo „darmowo w lesie” to… no, ale pewnie się nie znam.
Tak na poważnie już, to miasto jest świetne i trzeba mu poświęcić troszkę więcej czasu, nie wszystko jest idealne, ale standardowo jak to w miastach rzeszy jest czysto i spokojnie, na pewno nie jest to wymarłe miasto, ale jak na tej wielkości kurort, bo jest to kurort ze względu na odkryte tutaj pokłady borowinowe, to jest tu naprawdę spokojnie. Jest wiele zabytków, podobno ktoś policzył, że ponad setka, niezliczona ilość kamienic wiele pamiątek także pozostawili Rosjanie, niestety jest też wiele opuszczonych i popadających w ruinę budynków, ale to chyba tylko dodaje smaczku temu miejscu.
W sercu miasta ulokowany jest piękny, XIII wieczny kościół gotycki p.w. św. Mikołaja, otoczony piękną starówką i zachowanymi w świetnym stanie, obecnie odrestaurowanymi kamienicami. Największą atrakcją jednak są cztery wieże w mieście: Bismarckturm, Aussichtsturm, Schanzenturm, Eulenturm.
Jak ktoś lubi zabawę w zaliczanie zabytków tak jak ja to odwiedzając każdą z wież dostaje się pieczęć do specjalnej broszury, którą za free otrzymuje się w jednej dowolnej wieży, a za zebranie wszystkich otrzymuje się dyplom. Tak tak wiem zabawa dla dzieci :P. Niestety ze względu na późną porę udało mi się zaliczyć tylko dwie wieże – do 17 każda. Dlatego w planie jest kolejne podejście z dokładnym przeczesaniem miasta. Koszt wdrapania się na wieżę to 1/2 euro.
Kościół św. Mikołaja© sargath7
Ambona w kościele św. Mikołaja© sargath7
Wieża kościoła św. Mikołaja© sargath7
Zabudowa starówki© sargath7
Hala koncertowa św. Jerzego© sargath7
Kamienica koło dworca© sargath7
Kamienica Policji© sargath7
Kamieniczka na rogu Konig- i Karl-Marx-strasse© sargath7
Budynek z 1925 r.© sargath7
Wieża Aussichtsturm© sargath7
Żuk gnojownik© sargath7
Widok z wieży Aussichtsturm© sargath7
Wieża Bismarckturm© sargath7
Herb na wieży Bismarka© sargath7
Niejeden pająk zwali gruchę, nim zdąży spuścić się na muchę© sargath7
Widok z wiezy Bismarka© sargath7
Widok w stronę centrum Bad Freienwalde© sargath7
Niestety to miasto miało być tylko etapem przejściowym, a okazało się jednak najdalej wysuniętym punktem naszej wycieczki. Z drugiej wieży zszedłem przed 17:00, a pociąg z Chojny, gdzie zgodnie z planem mieliśmy się udać do Szczecina, odjeżdżał o 18:50 musieliśmy więc zagęścić ruchy co nie było łatwe, bo Baśka kręciła dalej turystycznie :P
Na wahadłach między Cedynią, a Chojną o mało nie doszło do uroczystego pogrzebu sprasowanej wiewiórki, nie wiedział bym że ten rudo-czerwony placek na asfalcie przypominający rzadką sraczkę mógł być kiedyś sympatycznym stworzeniem wpierdalającym żołędzie, gdybym nie został oświecony przez Baśkę :P
Za poganianie, popędzanie i zmuszanie do szybszej jazdy, Baśka zemściła się na mnie i na Krzyśku uroczyście nas opierdalając na peronie dworca, za rzekome spóźnienie się na pociąg, który wg rozkładu miał być 18:37,a nie jak mówił Krzysiek o 18:50, ale jak się okazało tymczasowo rozkład został zmieniony o czym zostaliśmy poinformowani przy okienku, więc jednak się nie spóźniliśmy, ba! pociąg jest spóźniony około 30 minut, w końcu to PKP :)
Dobrze, że zatrzymaliśmy się po piwko i napoje w pobliskim sklepie, bo mimo, iż zbliżała się godzina 19 to w sumie jeszcze długi dzień przed nami miał nastać, albo długi wieczór choć jeszcze o tym nie wiedziałem stojąc na dworcu i przy okazji spotykając kolejnego starego znajomego, więc zapowiadała się spoko atmosfera w pociągu, świat jest jednak mały :)
Pociąg wpada na peron i wsiadamy, k… mówiłem żeby jechać na kołach do Szczecina, cały pociąg zawalony jak w Indiach, na szczęście na rowery znalazło się miejsce, ludzi tyle że atmosfera się zagęściła i temperatura wzrosła, plus taki, że browarek był zimny :)
Ogólnie w pociągu była masa młodych ludzi i było bardzo wesoło, o dziwo nie znalazł się żaden amator pykania dymka z partyzanta, co dodatkowo pozytywnie nastrajało. Jechaliśmy sobie starannie wyselekcjonowanym składem PKP już kilkanaście dobrych minut, średnia nie była zbyt wysoka, bo PKP wychodzi z założenia, że turystyka przed wszystkim. Nagle! coś szarpnęło, ale co tam, ten kto jechał kiedyś PKP to wie że nie ma się czym przejmować. Po szarpnięciu nastąpiło zatrzymanie, no to pewnie stoimy pod sygnalizatorem namiętnie informującym kolorem czerwonym, normalka nie?
Po jakiś 15? może 20? minutach szarpnęło i jedziemy, nadal nikt nic nie podejrzewa, w składzie śmiechy i luźna atmosfera, czego nie można powiedzieć o temperaturze, tylko niektóre okna się otwierają. Po chwili znowu stop, co jest?!, aaa to stacja Widuchowa, tylko po co staliśmy przed nią wcześniej będąc w oddaleniu jakieś 300-400 metrów ?, nadal nikt nic nie podejrzewa, pełen luzik :)
Gwizd! i jedziemy he he, srrrru… szarpnięcie i stoimy znowu… zaraz za stacją, co jest k….
Teraz każdy coś zaczął podejrzewać, ale stoimy nadal luzik, stoimy i stoimy… i stoimy … tak z 30 minut. Wtem słychać jakieś zamieszanie, poszły teksty że kogoś lokomotywa smyrnęła :))) Baśka ostatnio miała do tego szczęście :D:D:D Zamieszanie spowodowane przeciskaniem się konduktora w naszą stronę, odważny typ powiem szczerze, sam jeden przyszedł powiedzieć jak gdyby nigdy nic, że silniki postanowiły odpocząć, znaczy się spierdoliły się…
….ale spoko opcje są dwie, (tyle opcji, że pogubić się idzie :) ), opcja pierwsza to może na ratunek nam pośpieszy w żółwim tempie skład nazwany „ratunkowym” z Gryfina, opcja numer dwa to, że poczekamy na skład który planowo, fajne słowo „planowo”, jedzie „zaraz” po naszym czyli „planowo” wyjeżdżający z Chojny o 20:40.
No kurcze jesteśmy rowerami to proponuję ucieczkę z tej krainy nieskończonej ilości „ratunkowych opcji”, propozycja zostaje przyjęta z mieszanymi uczuciami, nie dość że zasięgu brak w fonie to jeszcze zaczyna padać, moja propozycja zostaje zmiażdżona niczym aluminiowa puszka po piwie.
Deszcz przeradza się w ulewę z piorunami. Część ludzi ucieka z tonącego statku lub jak kto woli stojącego składu PKP. My siedzimy dalej, ale są plusy tej sytuacji, nie wyłączyli nam światła :)
Mija kolejne 30, może 40 minut, postanawiam iść do konduktora, okazało się, że „skład ratunkowy”, czyli opcja numer jeden wyparowała, zniknęła, zdematerializowała się. Wracam do ekipy i zarządzam abordaż, zrywam plombę na awaryjnym otwieraniu drzwi i już w deszczu idziemy na peron oddalony o jakieś 50! metrów. W końcu lepiej jak zajmiemy jakieś lepsze miejsca podczas szturmu nowego składu.
Opcji numer dwa, czyli pociągu z Chojny, ani widu, ani słychu, deszcz jeszcze mocniej naparza, więc proponuje schronienie się gdzieś w budynku kolejowym, gdzie dostrzegam coś w stylu poczekalni. Z zewnątrz widać że jest zapchana na full, ale oceniając ilość ludzi, miłośników moknięcia na peronie jakieś miejsce się jeszcze znajdzie. Oczywiście kilku patafianów zaczęło sapać, gdzie się pcham z rowerem, że nie ma miejsca, zdjąłem więc lampę z roweru i okazało się że każdy oblega wejście gotowy do startu, a na tyłach jest kupa miejsc. Wchodzę więc z rowerem na tył, niestety się rozdzielam z ekipą. Stoję w ciemnej poczekalni, bo nie było tam lamp. Oczywiście jak ja się wcisnąłem do tej poczekalni to jeszcze za mną pół peronu. Weszło tyle osób, że poczułem się jak sardyna w puszce, jak wychodziłem z pociągu to narzuciłem przeciw deszczówkę i teraz w sumie na łeb mi deszcz nie padał, ale za to pociłem się jak mops, bo nie szło jej zdjąć w takim ścisku.
Stoimy już z 15 minut, nuda totalna, więc zaczęła się publiczna prezentacja smartfonów w większości kto ma mocniejszą latarkę lub jaśniejszy wyświetlacz. Wtem!!! Na zewnątrz zrobiło się jaśniej jakby od reflektorów nadjeżdżającego pociągu, długo na reakcję nie trzeba było czekać, fala ruszyła do drzwi, kompresja totalna, jeszcze chwila i jeden drugiego by zaczął tratować. Po chwili słychać zażenowanie… to samochód przyjechał po kogoś :D:D:D
Sardynki zaczęły wracać do puszki, nastąpiło przetasowanie, w końcu każdy chce stać pod drzwiami. Kilka minut mija i znowu smartfony w dłoń i mamy amatorski mapping, gra świateł do woli każdy teraz ma swoje 5 minut, albo i więcej. Na zewnątrz zaczęło tak lać, że oddalona o może 30 metrów latarnia widziana przez uchylone drzwi poczekalni, jakby przygasła. Burza była chyba już nad nami, bo pioruny tak zapierniczały, że w uszach dzwoniło. Jak nie pierdzielnie, jak nie jebnie, srrru wszystkie światła na peronie pogasły….
Chwila do namysłu, rozlegają się brawa, pomyślałem sobie, że nasza sytuacja dopóki nie wysiedliśmy z pociągu nie była taka zła :(
Po kolejnej chwili poszedł szmer że pociąg jedzie, już nie było fali na drzwi, wszyscy z dystansem potraktowali rzekomą plotkę, co niektórzy odważni poszli to sprawdzić, ciemno jak w dupie, więc kolejni też poszli, skoro nie wracali to ruszyła fala i wyszliśmy na peron, faktycznie w oddaleniu około 500 metrów widać reflektory pociągu. Wszyscy ustawili się na peronie gotowi do ataku na drzwi, gdy … reflektory zgasły i tyle go widzieliśmy – normalnie pociąg widmo.
Znaczy się nocujemy w Widuchowej, zajebiście, większość postanawia wracać na stare śmieci, czyli do naszego pociągu, jak się wszyscy zapakowali to oczywiście też do przedziału rowerowego, trzeba było trochę hołoty wyprosić.
Tak więc stoimy w punkcie wyjścia. Po kilku minutach idzie konduktor, oznajmić nam, że trakcja się zerwała i zrobiła sobie urlop na torach. Bałem się zapytać jakie mamy opcje, ale ktoś inny zapytał, …już nie ściemniał prawdopodobnie kilka godzin lub nawet noc w pociągu….
Po oczekiwaniu przez blisko godzinę dostaliśmy propozycję od Tomka, że może po nas przyjechać i zabrać z rowerami do samochodu, normalnie szacun dla człowieka, że chciało mu się w taki zasrany wieczór jechać na jakieś zadupie po nas. Mimo iż po chwili jak mieliśmy skorzystać z zaoferowanej pomocy, pociąg ruszył, nie wiem jakim cudem, ale ruszył, to oficjalnie tutaj wielkie dzięki dla Tomka za pomoc. Dziękuje!!!.
Przed godziną 0:00 jesteśmy na Głównym, oczywiście deszcz napiernicza, bo jak mogło by być inaczej. W domu jestem koło 0:30.
Dzięki dla Baśki i Krzyśka za wycieczkę oraz Tomkowi (Yogi) za pomoc.
Tak jak napisałem na początku i tak było zajebiście, chociaż będzie co wspominać :)
Niewolnicy PKP© sargath7
fotka z rana :)
Dane wyjazdu:
126.10 km
0.00 km teren
Schwedt spacerowo
Sobota, 10 września 2011 · dodano: 16.09.2011 | Komentarze 7
Szykował się kolejny ładny weekend który planowałem w rejonach Kołobrzegu, ale ze względu na zadeklarowane plany w sobotę wieczór musiałem zorganizować czas na coś w okolicach Szczecina. Pogoda miała dopisać, więc na pewno szosowo, tylko pytanie gdzie i z kim. Pomyślałem sobie, że dawno nie jechałem z Bartkiem (IsmailDelivere), ale pisząc do niego sms’a nie przypuszczałem, że akurat niedawno wrócił do Szczecina i ma ochotę pokręcić, traska też się szybko znalazła i padło na Schwedt, czyli na spokojnie. Jako że mieliśmy jechać wałem to na pewno przez Mescherin, jak tamtędy się jedzie to się myśli o Adrianie (Gryf) :)) . Niestety wiedziałem że jest w trakcie remontu i na pewno nie pojedzie, ale dryndnąłem do niego i nawet nie musiałem namawiać, już byliśmy ustawieni :))))Dzwoniłem jeszcze do Pawła Misiacza, ale stwierdził, że wycieczkowe tempo go nie interesuje ;P
No więc jak nastała sobota i wstałem z wyra to się grubo zdziwiłem, za oknem mokre chodniki, jedno co mnie tylko uspokoiło, że nikt nie odwoła wycieczki, bo jadę z ekipą która nie płacze z powodu paru kropel z nieba, mi też to w sumie nie przeszkadzało, ale nastawiłem się na słońce i lekki ubiór.
Dobra o 9:00 spotkaliśmy się z Bartkiem na rondzie na Gumieńcach, skąd ruszyliśmy spokojnie w kierunku Mescherin. Nie wiem czy o tym pisałem, ale zawsze jak zaplanuję wycieczkę z przekroczeniem granicy w Kołbaskowie to pada deszcz, masakra!
Na 10:00 byliśmy ustawieni z Adrianem, czasu było sporo, ale chciałem jeszcze kupić ojro na niedzielę po drodze więc zatrzymaliśmy się w Kołbaskowie, na początek szok, bo dawno waluty nie kupowałem i 4,38 zł za jednostkę to mnie trochę zdziwiło, po drugie gość nie miał wydać ze 100 zł i rozmieniał chyba ze 20 minut. Jak już minęliśmy wreszcie granicę to wiedziałem, że się spóźnimy. Tak też się stało i jeszcze przed miejscem docelowym spotkaliśmy Adriana, który wyjechał nam naprzeciw w celach rozgrzewkowych. Jak się tylko spotkaliśmy wyszło obiecane słońce, jest dobrze, trochę obeschniemy :)
Już w trzech cisnęliśmy do Gartz, jednak kilka kilometrów przed, Adrian przypomniał sobie, że dawno nie zmieniał dętki i wjechał w wyrwę która śmiała się znaleźć w niemieckiej ścieżce wykonanej z kostki betonowej :) Bartek oblekał dętkę i oczywiście obręcz rozcięła dętkę w dwóch miejscach.
W dobrych humorach kibicujemy Adrianowi w zmianie gumy :)© sargath7
Fachowiec to i szybko poszło© sargath7
Po zniwelowaniu usterki, minęliśmy Gartz bokiem i dalej już wałem mknęliśmy do Schwedt. Niestety było pod wiatr, więc spokojnym tempem i urządziliśmy sobie pogawędki. Na odcinku leśnym poszedł mały sprint do mostu, gdzie mimo mojej dużej przewagi Adrian mnie doszedł, nie wiem co on jadł na śniadanie, ale poważnie mnie to zmartwiło :)
Most nad Odrą© sargath7
Barka płynie do Wrocławia© sargath7
Dalej już nie było opierniczania i meldujemy się w Schwedt, zatrzymujemy przy moście Krajnik-Schwedt i zastanawiamy czy lecimy z powrotem czy do Krajnika na zupę. Przypomniałem sobie, że dzisiaj śniadania nie jadłem, nie licząc marsa w czasie jazdy więc skoro nie było sprzeciwów zaproponowałem Krajnik. Tak też zrobiliśmy i za chwilę cieszyliśmy się dobrą zupką. Ze względu na nieograniczający nas czas walnęliśmy jeszcze po piwku. W miedzy czasie zrobiło się strasznie gorąco, więc po posiłku uzupełniliśmy jeszcze bidony i powrót już z wiatrem do samego Gartz.
Dobre humory w Gartz© sargath7
Na nabrzeżu w Gartz© sargath7
W porcie posiedzieliśmy dłuższą chwilę, dobre humory nas nie opuszczały, pogoda była piękna więc nie chciało nam się zbytnio ruszać, ale trzeba było wracać niestety. Będąc na powrocie w Mescherin wdrapałem się z Bartkiem na punkt widokowy.
Punkt widokowy w Mescherin© sargath7
Adrian śmignął do Gryfina, a ja Bartkiem z powrotem do Szczecina. W Rosówku, dorwaliśmy pole kukurydzy i miał być z tego obiad, ale chyba dorwaliśmy pastewną, bo nie mogłem jej za chiny rozgotować :(
Dzięki panowie za wycieczkę, było jak zawsze zajebiście :)
Dane wyjazdu:
234.12 km
0.00 km teren
Do miasta Czterech Bram
Sobota, 3 września 2011 · dodano: 14.09.2011 | Komentarze 6
Zbliżał się kolejny piękny weekend, a chciałem zrobić jakiś większy dystansik nowym sprzętem tak na spokojnie, zgadałem się więc z Adrianem który z chęcią przyjął zaproszenie i mieliśmy uderzać na południe – Cedynia lub Chojna w zależności jakby się jechało. Na forum jednak Krzysiek zamieścił propozycje wypadu na zachód do Strasburga (Uckermark), ekipa zebrała się zacna więc uznaliśmy z Adrianem że dołączymy, a z racji że Strasburg jest zbyt blisko to gdzieś po drodze mieliśmy się urwać i pocisnąć do Neubrandenburga.Na miejsce zbiórki o 9:00 stawili się oprócz mnie i Adriana (Gryf), Krzysiek (Monter), Paweł (Misiacz), Grzesiek (James), Romal i Saint. Był też Jarek (Gad) ale tylko narobił smaku swoją obecnością, bo przyjechał towarzysko na start, potem musiał nas opuścić. Ruszyliśmy więc spacerowo w stronę granicy w Lubieszynie. Przed granicą zatrzymaliśmy się na śniadanie w postaci hot-dogów na stacji, właściwie to tylko ja zgłodniałem, bo sobie przypomniałem, że u szwaba wszystko zamknięte. W dalszej drodze rolę przewodnika przejął Saint i zaproponował alternatywne drogi z dala od zgiełku samochodów, a jako że nie dawno wyleczyłem się z uzależnienia od wertepów i błota to pomysł nie przypadł mi do gustu. Na szczęście bruk wielbiony przez Niemców był sporadycznie i w miarę znośnym czasie dotarliśmy do Krugsdorfu, gdzie chłopaki się rozkleili i rzucili w objęcia dożynkowej baby która miała czym oddychać.
Dożynkowa Baba w Krugsdorf© sargath7
Macaniom nie było końca, ale jakoś udało się ruszyć w dalszą drogę i jadąc momentami przez prześmierdłe wioski dotarliśmy do Pasewalku gdzie tym razem zgłodniał Misiacz, ale nie biegaliśmy po sklepach, bo zawsze niewinny koks Misiacz wozi ze sobą tony balastu i jakaś wałówka też się znalazła :)))
Misiacz tłumaczy Adrianowi jak to jest być koksem© sargath7
Za Pasewalkiem ekipa się trochę rozciągnęła, np. ogromne wrażenie zrobił na mnie Grzesiek który przyjechał fullem na oponach 2.25 i bez problemu osiągał prędkości zarezerwowane dla szosówek. W pewnym momencie urwał się nam i popędził do przodu znikając z pola widzenia za horyzontem. Postanowiłem go dojść i dopiero po paru kilometrach z tempem ponad 40 km/h go doścignąłem. Nie zwalnialiśmy tylko już we dwóch dojechaliśmy pod wieżę wodną w Strasburgu. Tam poczekaliśmy kilka minut na ekipę.
Wieża wodna w Strasburgu© sargath7
Po połączeniu sił udaliśmy się do centrum, a skoro woda mi się kończyła to zacząłem rozglądać się za sklepem, oczywiście otwartym :)
Na rynku który, z wyglądu sądząc, tętni nocnym życiem zrobiliśmy postój, bo obok był otwarty market, w środku leciało z głośników disco-deutsche.
Ekipa na rynku w Strasburgu© sargath7
Musiałem wchodzić dwa razy do marketu, bo plastikowe butelki u Niemca zmuszają do skupu, bowiem za kawałek plastiku płaci się 0,25 ojro kaucji.
Kościół NMP w Strasburgu© sargath7
Niektórzy osiągnęli cel wypadu inni mieli przed sobą jeszcze kilka kilometrów. Jak wspomniałem wcześniej mieliśmy się z Adrianem urwać do Neubrandenburga, ale ekipa była tak zacna i miło się jechało że dojechaliśmy razem do Strasburga, zacząłem się nawet zastanawiać nad powrotem w grupie i darowaniu sobie dalszej jazdy, jednak było stanowczo zbyt wcześnie żeby wracać i podjąłem decyzję o dalszym kręceniu na zachód, udało się nawet namówić Grześka i za chwilę kierowaliśmy się do Miasta Czterech Bram. W tym miejscu skończyła się spacerowa jazda i ze względu na sprzyjający wiatr i ukształtowanie terenu który pochylał się w stronę Neubrandenburga, wykręciliśmy 38 km w godzinkę :)
Brama Friedlander© sargath7
Barbakan przy bramie Friedlander© sargath7
Brama Friedlander - widok na przedbramie i bramę wewnętrzną© sargath7
Brama Friedlander - brama wewnętrzna© sargath7
Brama Stargardzka w Neubrandenburgu© sargath7
Brama Stargardzka - widok z przed murów© sargath7
Budyneczek w przedbramiu bramy Stargardzkiej© sargath7
Dawne koło młyńskie koło bramy Stargardzkiej© sargath7
Brama Treptower© sargath7
Zabrakło do kolekcji jeszcze Nowej Bramy, ale może niedługo to uzupełnię.
Wieża Fangelturm© sargath7
Wykusze rozmieszczone dość regularnie w murach obronnych© sargath7
Kościół św. Jana obok klasztoru Franciszkanów© sargath7
Kamienice obok rynku głównego w Neubrandenburgu© sargath7
Kościół św. Marii w Neubrandenburgu© sargath7
Posystemowy wieżowiec firmy Nordkurier na rynku głównym© sargath7
Po objeździe miasta które jest naprawdę bardzo piękne i bogate w zabytki troszku zgłodnieliśmy i zaczęliśmy wypatrywać budy z tradycyjnym jadłem niemieckim, czyli tureckim kebabem. Trochę się z turasem w budce nie dogadałem, bo zamiast frytek do kebaba wręczył mi plastikowy widelec :(
Co do samego jedzenia dodatkowo mam spore zastrzeżenia, bo mówiąc otwarcie kebab obok kina był do dupy :(
Po jedzonku pojechaliśmy szukać kolejnego otwartego sklepu i dorwaliśmy netto, już od dłuższego czasu chodził za nami browarek więc przy okazji zakupiliśmy po Radebergerze (ja i Gryf), które skonsumowaliśmy kulturalnie przy stolikach które stały obok netto.
Powrót był trochę bardziej utrudniony, bo wiatr nie był już taki łaskawy i do końca wycieczki udało mi się podnieść średnią tylko do 28 km/h. Po drodze jeszcze tylko postój w Pasewalku na kolejne uzupełnienie bidonów, a podliczając ilość wypitych przeze mnie płynów tego dnia to mi wyszło 6,5 l .
Czasowo jednak się nie wyrobiliśmy i w okolicach Locknitz zapadł zmrok. Niestety nie posiadałem lampek, ale na szczęście wyprzedzająca mnie policja, albo mnie nie zauważyła, albo mieli to gdzieś. Po drodze w Mierzynie pożegnaliśmy się z Grześkiem dla którego jak już wspomniałem szacun za wytrwałość, bo te oponki 2,25 musiały stawiać spory opór, a nie odstawał od nas ani na krok. Pierwotnie ze względu na brak świateł miał mnie odprowadzić Adrian do domu, ale jakoś dojechałem bez konieczności eskorty, nie chciałem go ciągać na drugi koniec Szczecina, bo i tak wyszło mu tego dnia prawie 300 km (miał problemy z licznikiem dlatego tak mało kilosów wpisał) .
Dzięki wszystkim za super wypad, było naprawdę świetnie, ekipa dopisała, pogoda dopisała i tempo też było znośne :)
P.S. foty niestety z komóry :(
Dane wyjazdu:
64.18 km
0.00 km teren
Locknitz - piwo, czekolada i czereśnie
Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 02.07.2011 | Komentarze 7
Po piątkowo-masowym odpoczynku i znacznej poprawie pogody przewidywanej na sobotę zaproponowałem Axis’owi mały rajd na czereśnie do Niemiec. Ustawiliśmy się o 10 na Głębokim, bo Pawłowi zachciało się jechać przez Blankensee, podobno z sentymentu :) Trochę nie było mi to na rękę, bo z racji przejazdu przez Locknitz postanowiłem się pozbyć zalegających u mnie w pokoju pustych butli Lubzer’a, a wyszło tego nie mało, bo 15 sztuk, przy okazji dowiedziałem się jak pojemny jest mój plecak :)Na plecach tachać nawet puste butelki przez 30km nie należy jednak do przyjemnych, w drodze nawet zastanawiałem się po kiego grzyba?, ale spoko po wymiance było na dwa pełne :)
Po drodze okazało się, że nie zrozumieliśmy się co do tego, kto ile ma czasu przeznaczonego na dzisiejszy wypad, więc traska pierwotnie obrana w kierunku Penkun musi zostać przełożona na inny termin. W związku z tym, że z czereśni zapowiadały się nici, więc będąc w netto obciążyłem „lekko” plecak nowymi „izotonikami”.
Dziwną rzecz zauważyłem podczas zakupów. W Lockintz są dwa sklepy netto, jeden w oddzielnym klasycznym budynku, a drugi w kamienicy trochę bardziej w centrum i mimo że są to sklepy z tej samej sieci, to chyba ze sobą konkurują, bowiem ceny w jednym i drugim różnią się patrząc nie tylko na alkohole, ale i na spożywkę. Np. pochłaniana przeze mnie biała czekolada Milka w tym pierwszym kosztuje 0.79 euro, natomiast w drugim 0.59 – czyli prawie o 0.8 złocisza, jak by nie spojrzeć to różnica dość znaczna jeśli się kupuje kilka sztuk :)
Wracając jednak w stronę Szczecina po drodze udało się wyhaczyć okazałą czereśnie obwieszoną dorodnymi i soczystymi owocami, długo nie trzeba było mnie namawiać, a właściwie w ogóle, abym znalazł się na górze. Nie pozorny postój, a wydłużył wycieczkę o blisko godzinę :)
Plecak w drodze powrotnej oprócz nowych butli piwka i zapasów czekolady dociążone zostało ponad 4,5 kilogramową ekologiczną foliówką z czereśniami, ale się opłacało, bo odmiana naprawdę była słodka i soczysta :)
Krajobraz bez tęczy© sargath7
Szwabskie czereśnie© sargath7
Pszenżyto na polu© sargath7
Niemieckie krajobrazy© sargath7
Świerzbnica© sargath7
Dane wyjazdu:
218.73 km
0.00 km teren
Mollenbeck - w nowym składzie
Czwartek, 23 czerwca 2011 · dodano: 29.06.2011 | Komentarze 6
Mollenbeck, bo z mapy wyszło mi, że to najdalszy punkt jaki zaliczyłem podczas tego wypadu, a i w sumie najdalszy w Niemczech na zachód do którego udało się zapuścić. W sumie o decyzji o dołączeniu do ekipy myślałem ze sporym dystansem z racji zaproszenia od Koksa Wobera :), no bo gdzie ja na swoim MTB’ku będę gonił za szosowcami, ale boss wyprawy zadeklarował znośne tempo więc schowałem białą flagę i dołączyłem do teamu.Spotkanie na Głębokim, dawno stamtąd nie wyruszałem, właściwie miejscówka typowo zimowa, bo dobre zimowe akcje się tu rozpoczynały, pierwsze mrozy, pierwsze śniegi i zasrane wiatry :), to mi się na wspominki zebrało :D:D:D
A więc do rzeczy, o 8 pierwsza fotka startowa, tym razem robiłem za statyw, bo nie było Misiaczowej sakwy :)
Ekipa na Głębokim© sargath7
Od lewej Adrian, Piotrek, Magda, Romek i Tomek, kurcze rymuje się, ale to ich wina bo się tak ustawili, a jak fotkę odwrócicie o 180* to jeszcze ja tam byłem :)
Po sesji odpaliliśmy korby i śmignęliśmy z piskiem gum do Lubieszyna przez dobrą, gdzie miał czekać na nas Adam, ale nie czekał więc gdy udało się wyhamować poczekaliśmy około kilku minut na poboczu. Powód spóźnienia okazał się zrozumiały gdy wreszcie zjawił się na starcie nr 2. Jako że jego piękna kolarka była stanowczo zbyt lekka więc przykleił, tak przykleił to dobre słowo, do niej dwa kilo bananów i kilka litrów wody w butelkach pół litrowych wynajdując przy tym dość efektywne bidony jednorazowe (dokumentacja fotograficzna u innych uczestników wyprawy).
Już w komplecie pognaliśmy w stronę Pasewalku, nie myślałem o postoju zbyt szybko, bo i w sumie po co, tempo znośne, ale moja dętka pomyślała za mnie i postanowiła że kilka ropopochodnych atomów w jej strukturze postanowiło przestać trzymać się za wiązania co zaowocowało permanentną próżnią w jej wnętrzu. Winowajcą syntezy był wredny niemiecki kolec. Usterkę naprawiłem w zastraszająco „szybkim tempie” więc ekipa dała mi do zrozumienia, że nadaję się idealnie do temu BMW Sauber :D:D:D
Za Pasewalkiem dostałem cynę, że pora na oddanie toksyn w glebę, udało mi się wtedy wyhaczyć dobre miejsce na kilka fotek, a krajobraz wg mnie był bajkowy.
Krajobraz na wprost© sargath7
Krajobraz na prawo© sargath7
Krajobraz na lewo© sargath7
Kolejny postój przed Strasburgiem i dobra pora na drugie śniadanie, gdzie opędzlowałem dwa jajka, przykład wzięty z poprzednich wypadów, znaczy zgapiłem, do tego kanapka z wędliną i mam moc :D
Miasto Strasburg jak Strasburg, nic specjalnego, trzeba by było dokładniej zbadać przy następnej okazji, ale teraz przynajmniej wiem skąd pochodzą „żenujące żarty prowadzącego”
Postój przed Strasburgiem© sargath7
Tematem dzisiejszej lekcji powinny być chmury, takie bowiem zjawisko towarzyszy ostatnio większości rowerzystów, przynajmniej w północno zachodniej Polsce. Właściwie to większość dzisiejszych fotek opiewa w to zjawisko, choć dzisiaj pokazały się od dobrej strony, bo nie padało co było pozytywnym akcentem wycieczki. Jako że chwilę tam staliśmy to wzięło mnie na porównywanie chmur do rzeczy codziennych, np. na fotce poniżej jak się przyjrzeć to można dostrzec rekina z otwartą paszczą, szpiczastą płetwą i zadartym ogonem… no dobra rzecz nie codzienna, ale na fazę dobra :)))
Pochmurny rekin© sargath7
Dalej w ruch i tak na dobrą sprawę to za dużo miejscowości mijaliśmy więc teraz mogę być nie wiarygodny w opisie tego gdzie dokładnie w danym momencie się znajdowaliśmy, proszę w razie co o poprawę :D:D:D
Zapomniałem wspomnieć o wietrze który był wnerwiający do Strasburga, a za nim to już wkurwiający, bo obraliśmy kierunek centralnie pod niego, aż do nawrotu w Mollenbeck.
Gdzieś za Strasburgiem na lotnej udało się uchwycić wycieczkowiczów :)
Romek i Magda na lotnej premii zdjęciowej© sargath7
Jadąc dalej do Woldegk wjechaliśmy w granice Parku Naturalnego Feldbergu.
W tle wiatrak w Woldegk nad jeziorem Stadtsee© sargath7
Inny wiatrak w Woldegk© sargath7
Tereny wokół Woldegk obfitują w pagórki więc peleton nam się trochę rozciągnął, a widoczki naprawdę przednie. Traska z pewnością do powtórki w niedalekiej przyszłości mam nadzieję, bo krajobrazy naprawdę zachwycały.
Spalanie wody było dość spore więc w Feldbergu dopadliśmy jakąś „Stonkę” gdzie zrobiliśmy upgrade ekwipunku.
Tak w kwestii przemyśleń to szosowcy to jednak mistrzowie miniaturyzacji bagaży podczas wycieczek, cały dobytek upchany w trzech kieszonkach na plecach, nie wspominając już arcymistrza kompresji Adamickiego z jego bidonami i sakwami bananowymi :)
Wieża kościoła w Feldbergu© sargath7
Za Feldbergiem zatrzymaliśmy się dość szybko, aby podziwiać widoki nad jeziorem Breiter Luzin na tamtejszej grobli. Ekipa stanęła trochę nie fotogenicznie więc zdjęcie wyszło jak wyszło :)
Grobla komunikacyjna na Breiter Luzin© sargath7
Breiter Luzin© sargath7
Taka czysta woda była widoczna z grobli© sargath7
Ekipa na grobli© sargath7
Restauracja - chyba skandynawska przy grobli© sargath7
Łódż Wikingów© sargath7
Na wylocie z Parku Feldberg dróżka wiła się w świetnej leśnej scenerii, samochodów było mało, więc nie przeszkadzał nawet brak niemieckiej ścieżki rowerowej.
Lasy za Wittenhagen© sargath7
Na wylocie z parku Natural Feldberg© sargath7
Gdzieś w okolicach Wittenhagen chyba źle skręciliśmy bo zaczęła się płytówka , coś w stylu drogi na Chociwel ze Szczecina, ogólnie masakra… dla roweru szosowego i tak kilka kilometrów prawie pod Furstenwerder. Okazało się że to była trasa alternatywna, ale nie nadrobiliśmy kilometrów więc spoko, mi tam płyty nie przeszkadzały zbytnio :D:D:D
Kamieniczki w Furstenwerder© sargath7
Jako że od Feldbergu cisnęliśmy z wiatrem to z licznika nie schodziliśmy poniżej 30 do Prenzlau, ba! po kilku kilometrach siedzenia na kole Adamickiemu i jego rozgrzewkowej 40, trochę mnie odcięło i zostałem z tyłu. Na szczęście los się nade mną zlitował i z pola właśnie wyjeżdżał traktor z wielką przyczepą siana, to był niemiecki traktor więc okazał się bardzo pomocny, po chwili jak mnie wyprzedził szybko wskoczyłem mu na koło i już na luzie niczym z górki 40-45 ciągnął mnie przez 8 kilometrów prawie pod Prenzlau.
Dziad miał w przyczepie uszkodzone światła stopu i jak wyprzedzał Romka i Magdę to ostro przyhamował więc prawie pocałowałem deskę tylnej klapy, ale jakoś perspektywa nadrobienia średniej w sprzyjających warunkach była silniejsza więc nie zrezygnowałem ze wspomagacza.
W Prenzlau dwa postoje, jeden na wlocie do miasta, a drugi nad jeziorkiem.
Ciśniemy z Adrianem w przeciwnych kierunkach w Prenzlau© sargath7
Jezioro Unteruckersee© sargath7
Panorama Unteruckersee© sargath7
Za Prenzlau Adrian odłączył się od ekipy i pognał do Gryfina, natomiast my przez Brussow pocisnęliśmy do Locknitz, gdzie jeszcze na ukojenie mięśni kupiłem piwko i czekoladę (Milka po 0,59 ojro, a Ritter Sport po 0,79 normalnie mega taniocha) . W Lubieszynie ekipa podzieliła się na kilka części.
Dziękuje wszystkim za wycieczkę, było naprawdę mega, ale muszę jeszcze potrenować co by nie zwalniać grupy :)
Dane wyjazdu:
125.72 km
0.00 km teren
Pasewalk – „...to Polacy, szukają Poloneza...”
Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 20.06.2011 | Komentarze 9
Na sobotę był zaplanowany zalew, ale Rammzes przełożył na 18.06. więc trzeba było wykręcić jakąś szybką setkę. Wybór padł na Pasewalk, miało być konkretnie i szybko, a wyszedł totalnie wyluzowany sobotni wypadzik w kameralnym gronie z przypadkowym nalotem (lub naskokiem) na niemieckie czereśnie.Jako że miała to być szybka traska to spotkaliśmy się jak tradycja nakazuje, na Moście Długim i tu oprócz fotki tradycje się skończyły.
Most Długi© sargath7
Rammzes traktował tą szybką traskę jako pobudkę, bo jak widać na focie jeszcze śpi :)
Pogoda była wyśmienita, ani za ciepło, ani za zimno, po prostu bomba, aż żałowaliśmy, że jednak nie skoczyliśmy dookoła zalewu. Na początek w ramach odstępstw od tradycji ruszyliśmy na zachód, zamiast na wschód. Szybkie tempo na początek pod górkę tak na rozgrzewkę, aby po trzystu metrach zrobić pierwszy postój... przy sklepie. Z Gryfem musieliśmy załadować plecak niezbędnymi węglowodanami, a potem przed sklepem jeszcze krótka pogawędka i w drogę.
Już właściwie na przedłużonym starcie mogło by się okazać, że wycieczkę prawe byli byśmy zmuszeni kontynuować we dwóch lub dwóch i pół, bo Piotrek chciał sobie skrócić drogę pod rusztowaniem i gdyby nie refleks to został by „jeźdźcem bez głowy”, a tak został prawie bez plecaka.
Dalej już bez niespodzianek zrobiliśmy mega długi odcinek do granicy w Lubieszynie :), i z Linken do Bismarku już nową zajebiaszczą droga rowerową.
Przed Locknitz pierwszy dłuuuższy popas, bo wypatrzyliśmy czereśnie, w końcu to wyjazd turystyczny nie :P. Właściwie to wypad się tu zakończył, aby znowu się zacząć gdzieś po 40 minutach, bo tyle nam zeszło :)))
Czereśnie© sargath7
Chaber w polu© sargath7
Nie wiem czym opryskane były te czereśnie bo humory spotęgowały nam się znacznie i do Pasewalku wjechaliśmy bardziej z myślą o zimnym piwku, trawce i ławeczce w cieniu pod drzewem niż kręceniu korbą. Ławka się znalazła szybko i na dość długo przykleiła się nam do spodenek rowerowych, brakło tylko zimnego piwka :)
K.... gdzie my jesteśmy© sargath7
Im dłużej siedzieliśmy na ławce tym mniej chciało nam się z niej podnosić. Szacuję że prawie z godzinę tam zabawiliśmy, ale niech nikt nie pomyśli że żałuję, ot godzinka w doborowym towarzystwie.
Po przekątnej placu siedziała grupka chyba lokalnych mieszkańców, w stylu młodszych amatorów winka w polskiej wsi. Jako że mieliśmy sjestę wykorzystałem okazję na fotografię i pokręciłem się trochę po rynku. Co prawda Pasewalk już miałem kilkakrotnie w swoich zbiorach fotograficznych, ale fakt nigdy nie byłem tu przy tak pięknej pogodzie. Podczas gdy w zainteresowanie mojego obiektywu weszła fontanna w centralnym miejscu placu to tym samym ja stałem się obiektem zainteresowania wspomnianych wcześniej typków, okazało się że fontanna robiła za chłodziarkę. Szybko jednak właściciele ów trunków się po nie zgłosili wyjmując „kiepskie mocne full’e” sądząc po kolorze puszek i powrócili na pierwotne miejsce w celu konsumpcji :)
Fontanna na tle koscioła ....© sargath7
... i widok na rynek z pod akrad© sargath7
Dzwonki przed ratuszem© sargath7
Zabytkowa kamieniczka na rynku© sargath7
Szybowiec© sargath7
Zegar© sargath7
Panorama na rynku w Pasewalku© sargath7
Ludzi w niemieckim mieście jak na lekarstwo, ale jednak trochę się ich kręciło, pewna grupka niczym wycieczka zainteresowała się fontanną (ma powodzenie :)), mieliśmy zagwostkę czy to Polacy czy Niemcy, ale Adrian rozwalił mnie tekstem „...to Polacy, szukają Poloneza...”, te czereśnie naprawdę były czymś spryskane :). Nie da się tego opisać w słowach :)
Jako że dzionek długi, a atmosfera świetna więc uznaliśmy że wracamy traską inną niż przyjechaliśmy wybierając kierunek na Penkun. Obliczyliśmy czas i luzik kupa czasu!, Penkun blisko więc jedziemy, nie wiem ile przejechaliśmy, może z pięć kilosów? a tu znak „Schloss Brollin”, nie musze pisać jaki był kierunek?
Widok na Schloss Brollin© sargath7
Wyglądało to bardziej na farmę niż zamek, ale spoko klimacik zachowany jak z przed wojny z zewnątrz, tylko co poniektóre obiekty wzbudzały zainteresowanie, albo fotografie na niektórych budynkach w stylu surrealistycznym. Wszystkie budynki odremontowane z zachowaniem pierwowzoru, trzon stanowiły większe hale podobne do polskich pgr’ów z wstawionymi oknami z PCV i niezłymi wnętrzami, z mojego punktu widzenia świetne połączenie. W centralnym miejscu spalarnia z zabytkowym, zachowanym kominem i wielkim piecem, człowiek by się zmieścił więc rola okresu wojennego pieca została odkryta. Bardziej w głębi był chyba przedmiotowy zamek, ba! miał nawet wieżyczkę.
W między czasie zwiedzania, wyhaczyła nas jakaś Niemka prawdopodobnie zajmująca się opieką nad zamkiem, chciała nas oprowadzić po terenie z opcją historyczną, ale niestety my "Ich verstehe nicht" więc tylko zostaliśmy zaproszeni na piąty międzynarodowy Dance Exchange który będzie w sierpniu na terenie zamku.
Schloss Brollin© sargath7
Komin spalarni - Heizhaus© sargath7
Krzewy na terenie zabudowań Brollin© sargath7
Pierwotny teleport© sargath7
Po kolejnej dłuższej przerwie kontynuowaliśmy pierwotną trasę na Penkun, zatrzymując się tylko na chwilę przed Fahrenwalde co by strzelić fotę remontowanemu wiatrakowi. Miał być popas, ale obyło się bez :)
Wiatrak w Fahrenwalde© sargath7
Dalej jednak było Brussow i tamtejsze jezioro, też nam zeszło bo ławeczka na jeziorkiem była w cieniu więc nam zeszło :), ale trochę, tak z 25 minut :)))) Były nawet opcje kąpieli, ale zaniechaliśmy tego, bo jazda z mokrą wkładką w kroku jakoś mi nie podeszła :)
Jezioro Brussower see© sargath7
Gdy byliśmy już na dobrej drodze i cel był na wyciągnięcie ręki, na drodze stanęły nam znowu czereśnie, albo raczej my zboczyliśmy na ich drogę :)
Tym razem to już chyba rekordzik postojów tego dnia, ale tym razem zrobiliśmy zapasy do plecaków więc usprawiedliwione.
Zdobycze zagraniczne© sargath7
Pole maku© sargath7
Do Penkun wjechaliśmy ze sporym opóźnieniem , właściwie to mieliśmy tam być jak byliśmy w Brollin :). Standardowo zajechać trzeba było pod zamek, dalej jednak Adrian zaproponował drogę alternatywną...
Zamek w Penkun z innej perspektywy© sargath7
...i pomknęliśmy od wschodniej strony miasta do Storkow.
Sztuczne jezioro po kopalni piasku i ...© sargath7
... farma wiatrowa© sargath7
Po drodze było jeszcze sporo drzew na których unosiły się w powiewach lekkiego wiaterku dorodne, dojrzałe i soczyste owoce czereśni, kuszące swoim bordowym kolorem oblanym w promieniach zachodzącego słońca... za wredne stalowe chmury które wytrąciły mnie z lirycznego nastroju i wyleczyły z chęci sprowokowania kolejnego postoju.
Stalowe chmury pokonują jasność© sargath7
Trzeba było podkręcić tempo i tak w mgnieniu oka znaleźliśmy się w na skrzyżowaniu Tantow – Gartz, gdzie Adrian pomknął do siebie do Gryfina, oczywiście po obowiązkowym 20 minutowym postoju :)))
Ja z Piotrkiem natomiast skierowaliśmy się na Rosówek. W Szczecinie oczywiście deszcz nas nie złapał, w sumie to nie wiem czy oczywiście, ale dopiero jak dojechałem do domu pokropiło trochę i tyle było deszczu z wielkiej chmury.
Podsumowując - dzięki panowie za wypad, było zajefajnie!!!