Sargath
Ten dziennik rowerowy prowadzi sargath z miasta Szczecin. Mam nakręcone 27671.67 kilometrów w tym 3202.19 w terenie. Śmigam z prędkością średnią 22.46 km/h i tyle wystarczy. Jeżdżę od dziecka, mój pierwszy rower to "czterokołowiec" Smyk. W pierszym dniu nauki złamało się kółko wspierające i okazało się że drugie nie jest potrzebne. Potem były inne i trafiła się dłuuuga przerwa,aż do momentu, kiedy zrozumiałem że poświęcenie dla własnej pasji i podążanie za ideą jest ważniejsze niż dla kogoś kto nie jest go wart. Pasja ukazuje jakie decyzje podejmujemy i w jakim kierunku zmierzamy ..., a Bikestats'a odkryłem w wakacje '10 :) .Archiwum
Kategorie bloga
Unibike
Statystyka roczna
Zajrzało tu od października 2010
Dane wyjazdu:
249.26 km
0.00 km teren
Pętla przez Dolinę Dolnej Odry, Pojezierze Myśliborskie i Równinę Pyrzycką
Sobota, 17 września 2011 · dodano: 30.09.2011 | Komentarze 6
Ostatnimi czasy w weekendy z Adrianem śmigamy jakieś dalsze trasy, tak było też dzisiaj. W piątek dostałem od niego kilka propozycji tras i wszystkie ponad dwie stówki, powoli zaczyna to być regułą. W propozycjach były traski do rzeszy lub na wschód, ale ostatecznie padło na południe.Ustawiliśmy się więc w Gryfinie tak na 10 co bym mógł spokojnie dojechać. Z rańca temperatura około 8*C + mgła + w 100% zachmurzone niebo = podkopane chęci do jazdy, ale co tam kręcić trzeba :)
Po wyjściu na powietrze do szali goryczy doszedł przeszywający i zimny wiatr, po pierwszym zjeździe zacząłem się zastanawiać, czy nie ma przymrozku mimo trzech warstw ubrań, ale kilka szybszych akcentów i się rozgrzałem. Jak zawsze sprawdzam pogodę na ICM głównie wiatr i opady - na ten dzień, miało być suchutko, ale chyba nie uwzględnili szybkiej ulewy w Daleszewie, tego było już za wiele. Uznałem, że trzeba skrócić trasę, bo zaczęła mi się zacierać granica między przyjemnością idącą z kręcenia, a szalonym wypadem w skrajnych warunkach, ale!... nie wiem czy o tym pisałem, bowiem zauważyłem dziwną prawidłowość, iż uczestnictwo Adriana w wycieczce prawdopodobnie gwarantuje świetną pogodę. Poinformowałem go o konieczności skrócenia trasy i doszliśmy do wniosku, że wyjdzie w praniu, a na razie śmigamy zgodnie z planem, tak też zrobiliśmy i po nawinięciu kilku kilometrów na koła pogoda zmieniła się o 180*, zaszczycając słońcem, temperatura rosła momentalnie, ostał się ino wiatr, no ale sytuacja z marnej osiągnęła pułap powyżej oczekiwań, więc cos w tym jest :D:D:D
W jakiejś dziurze zabitej dechami zatrzymaliśmy się na małe zakupy w przydrożnym sklepie, obok którego tętniło życiem poranne leczenie kaca przez rdzennych mieszkańców wioski. Prawdopodobnie była to wioska tubylców uzależnionych od adrenaliny, bowiem sielankowy widok zaburzała wielka cysterna stojąca obok sklepu, a obok niej kilku kaskaderów z odpalonymi fajkami zachowywało się jakby tego typu scenkę mieli doskonale opanowaną. Uznałem że może ich wzrok o tak wczesnej porze nie jest wystarczająco ostry po trudach dnia poprzedniego związanych ze skomplikowaną sztuką testowania różnorakiej maści alkoholi, zwróciłem więc uwagę na fakt tego wystrzałowego połączenia, lecz wnet zostałem poinformowany przez jednego z magistrów lotnych związków chemicznych, iż „nie wybuchnie”, uspokoiło mnie to znacznie, bo w końcu człowiek tak doświadczony to nie lada autorytet…
Po zakupach kontynuowaliśmy jazdę do Chojny, bo nie wspomniałem że w tym kierunku zmierzaliśmy i po drodze krótki postój koło Widuchowej na fotki przy „Starym Trakcie”.
Na Starym Trakcie© sargath7
Zły duch nie ośmiela sie wstapic do namiotu,w ktorym znajduje sie koń czystej krwi© sargath7
Do Chojny jest rzut beretem, ale sporo po drodze górek i wiatr jakiś taki nie sprzyjający, że jechało się marnie, nogi ciężkie nie chciały współpracować i tak się ciągnęliśmy, po minięciu Chojny, do Cedyni.
Wieża kościoła mariackiego w Chojnie© sargath7
Na wylocie z Cedyni zauważyłem kilka przydomowych straganów z jabłkami na które od razu nabrałem ochoty więc zjechałem co by kilka kupić, właścicielka jednak, jak tylko podjechałem, oznajmiła, że możemy sobie po kilka gratisowo wziąć i mimo że nalegałem to o zapłacie nie chciała słyszeć. Wzięliśmy więc po jabłku, a babka zaczęła jednostronną konwersację o tym jak to źli i niedobrzy Niemcy są wybredni jak kupują jej jabłka i o tym że jej wredna sąsiadka sprzedała więcej towaru. Jak słusznie zauważył Adrian to była sprytnie ukryta opłata za owoce, nie pozostało nic tylko cierpliwie wysłuchać monologu o sytuacji politycznej Cedyni, gdyż niegrzecznie było by się tak po prostu ulotnić. Po około 10 minutach udało się wyrwać i ruszyć w dalszą drogę.
Kościół w Cedyni© sargath7
Koło Cedyni znajduje się rezerwat florystyczny „ Wrzosowiska Cedyńskie”, a że mamy środek września to wypadało by wykorzystać ten zbieg sprzyjających okoliczności i przyjrzeć się z bliska czym może nas zachwycić nasza Złota Polska Jesień.
Wrzosowiska Cedyńskie© sargath7
Wrześniowy Wrzos© sargath7
Od Cedyni mieliśmy już tylko jedno w głowie – bar w Starych Łysogórkach. Jadąc wzdłuż rozlewiska Odry oprócz pięknych widoków otrzymaliśmy cholernie niekorzystny wiatr na tyle, że najchętniej bym się walnął pod pobliskim drzewkiem i sączył zimne piwko, a rowerowanie odłożył na inny termin :) Po drodze za Osinowem minęliśmy współczesny tabor Cyganów przemieszczających się B-ajerami M-łodego W-ieśniaka, akurat urządzali sobie barbecue na dziko i chyba zabrakło węgla bo jeden po paru minutach wyprzedzał nas na żyletę :/
Po drodze oczywiście obowiązkowe zdjęcie szczytu techniki ZSRR ...
Josif Stalin 2© sargath7
… a po chwili czekamy na zupkę, znaczy się ja czekam na zupę, a Adrian już siorbie :D:D:D
Postój na dobrą zupkę© sargath7
Jako że nie było żurku i ogórkowej to wciągnąłem pomidorową która bardzo pozytywnie wpłynęła na samopoczucie, a temperatura powietrza osiągnęła rewelacyjny kolarski pułap 20*C.
Kościół pw. Narodzenia NMP w Zielinie© sargath7
W Gozdowicach już czułem że znowu z kolejnego wypadu będę wracał po zmroku, po regeneracji jechało się znacznie lepiej, podkręciliśmy trochę tempo i przemykając przez Mieszkowice (w których byłem tydzień temu) dojechaliśmy do Dębna co oznaczał, że nie będzie taryfy ulgowej i jedziemy pierwotną trasą. Powiem szczerze że z kilometra na kilometr jechało się znacznie lepiej, z pewnością miał na to przełożenie wiatr do którego odwracaliśmy się coraz bardziej plecami :)
Kościół Piotra i Pawła© sargath7
Orzeł w koronie na rynku w Dębnie© sargath7
Stara kamieniczka w Dębnie© sargath7
USC w Dębnie© sargath7
Na rynku w Dębnie natknąłem się na bojową pszczołę (prawdopodobnie nasłaną przez Misiacza), cholera mi siadła na szyi, a nie wiedziałem o tym i chciałem się podrapać, zdzira jedna zaplątała się w rękawiczkę i dziabnęła mnie ostatecznie w szyję. Przynajmniej się dowiedziałem, że nie jestem uczulony na takie atrakcje, bo nigdy nie dostąpiłem zaszczytu użądlenia :D:D:D
Do Myśliborza poszło z górki, do tego zmiany co kilometr i jesteśmy na miejscu.
W Myśliborzu© sargath7
Kamieniczka w Myśliborzu© sargath7
Rada miejska© sargath7
Kolegiata Jana Chrzciciela© sargath7
Brama Nowogródzka© sargath7
Brama Pyrzycka© sargath7
Pamiątki z wakacji :)© sargath7
Za Myśliborzem koło Renic wbijamy się na starą „trójkę” jeszcze wtedy myślałem o tej drodze bardzo pozytywnie, teraz będzie mi się kojarzyć tylko z jednym...
Do Lipian ciągnęliśmy żwawym tempem, tam też trzeba było ustalić, czy trzymamy się pierwotnej trasy i ciśniemy na Gryfino, czy Adrian robi kółko przy okazji podprowadzając mnie pod Szczecin, odpowiedź jest prosta – jedziemy dłużej razem czyli kierunek na Pyrzyce.
Tytan walczy z Heliosem© sargath7
Zdążyło się już ściemnić ostro i jakieś pięć kilometrów przed Pyrzycami zatrzymałem się na dołożenie jednej warstwy ubrań, jak już kończyłem zabawę z garderobą obok przejechała ciężarówka robiąc spory rumor, okazało się że jechała na dwóch kapciach z prawej strony. Szybko zacząłem się organizować, bo ciężarówka jechała ponad 40 dychy, więc pomyślałem tylko o jednym „dawca” ale za nim byłem gotowy oddaliła się spory kawałek. Jednak podjęliśmy decyzję gonimy! i na maksa wyciskamy co by się zbliżyć do życiodajnego pędu, na licznikach prawie pięć dyszek i tak ze 4 kilometry, masakra dorwaliśmy ją dopiero na wlocie do Pyrzyc, na pierwszym lepszym rondzie podjechałem do kierowcy zapytać gdzie jedzie, okazało się jednak że na najbliższą stację i dupa, energia poszła na marne, a mogło być tak pięknie :)
Potem to już nuda, jazda po ciemku, w Szczecinie na Słonecznym się z Adrianem rozdzielamy, a ja cisnę do domu, energia jest jeszcze spora, gdybym nie był umówiony na terenik na niedzielę to bym dokręcał do trzech stówek :)
Już w centrum zrobiłem krótki postój na Trasie Zamkowej porobić nocne fotki zainspirowany jednymi z ostatnich zdjęć Atheny i Odysseusa :)
Planuję nowy cykl na zimę – „Szczecin nocą”, bo niedługo zawieszam do wiosny „Szczecin dawniej i dziś” :D
Co do wpisu to wyszło faktycznie 260,26, ale włączyła się jakaś debilna automoderacja i mimo wysyłania maili do admina była totalna zlewka, więc wpisałem miniej kilosów :/
Dane wyjazdu:
64.80 km
0.00 km teren
Na pohybel pijanym skurwysynom w puszkach !!!
Piątek, 16 września 2011 · dodano: 26.09.2011 | Komentarze 18
Chciałem zrobić jakiś opis wczoraj wieczorkiem, bo trochę mam ich zaległych, ale jak tylko wróciłem do domu usłyszałem masakryczną wiadomość i brak słów, totalny szok, cały dzień który spędziłem na rowerowaniu i który pozytywnie wpłynął, z resztą jak każdy, na moje samopoczucie bardzo pozytywnie, to... to wszystko się ulotniło, wygasło, to miejsce zajęła złość, przygnębienie i bezsilność.Dnia 25.09.2011 trzech pijanych skurwysynów postanowiło wsiąść za kółko i zebrać żniwo swojej głupoty, debilizmu i bezmyślności. Jadąc krajową „trójką” w stronę Pyrzyc – zamordowali, tak to dobre słowo, ZAMORDOWALI dwóch rowerzystów, a kolejnych dwóch ciężko ranili. W dotąd (przynajmniej dla mnie) nie ustalonych okolicznościach „skosili” ich samochodem z drogi, a następnie zbiegli z miejsca zdarzenia, nie udzielając pomocy...
Na szczęście zostali złapani i tu szczęście się kończy, bo prawo mamy tak pojebane, że kretynowi który kierował grozi śmieszny wyrok 12 lat więzienia, wyrok spędzi w bardziej komfortowych warunkach niż mają w Polsce pacjenci szpitali. Jeśli się okaże, że dostanie maksymalną karę to wyjdzie będąc jeszcze większym odpadem społecznym i to za pieniądze podatników.
OKO ZA OKO ZĄB ZA ZĄB – powinni śmiecia przywiązać do samochodu, a następnie ciągnąć, aż zdechnie..., a i tak nie była by to wystarczająca kara..., bowiem nic nie wróci życia tym co zginęli, ani rodzinom nie odda ojców, mężów, synów, wnuków...
Ludzie którzy zginęli i Ci którzy leżą obecnie w szpitalu, oraz Ci co mieli więcej szczęścia wychodząc z tej tragedii bez szwanku, byli grupką kolarską ze Stargardu. Byli, są i będą jednymi z nas – rowerzystami, ale przede wszystkim ludźmi, którzy rozprzestrzeniają wokół siebie pozytywną energię i są pozytywnie nastawieni do otaczającego ich świata. Przy okazji tego wpisu składam kondolencje rodzinom ofiar, a tym którzy walczą o sprawność w szpitalu życzę szybkiego powrotu do zdrowia i jak najszybszego powrotu na dwa kółka. Całej ekipie będącej na miejscu współczuję i pamiętajcie że wszyscy tu są z Wami.
link z 25.09.2011
http://www.orange.pl/kid,4000000154,id,4001519663,title,Samochod-wjechal-w-grupe-rowerzystow-jeden-zginal,video.html
link z 26.09.2011
http://www.gs24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20110926/STARGARD/297650507
link z 28.09.2011
http://pyrzyce.info/miasto/kpp110925.php#
link 2 z 28.09.2011
http://www.tvp.pl/szczecin/informacyjne-spoleczne-kulturalne/wokol-nas/wideo/280911/5342571
Obojętność to paraliż duszy, to przedwczesna śmierć© sargath7
-------------------
Dystans to wypad z Axisem do Polic.
Dane wyjazdu:
26.80 km
0.00 km teren
Dom Przeora - Szczecin przed 1945r. i dziś
Czwartek, 15 września 2011 · dodano: 23.09.2011 | Komentarze 1
„Dom Przeora” pełni obecnie rolę wikarówki kościoła św. Jakuba (katedry) i jednocześnie jest jedynym zachowanym budynkiem z pierwotnej zabudowy przykościelnej. W tym miejscu, gdzie na dzień dzisiejszy znajdują się budynki kościelne, do XIX w. istniał cmentarz, a większość zabudowy kościelnej znajdowała się właśnie na jego terenie, m.in. „dom przeora”. Budynek ulokowany był od południowej strony kościoła, a jego powstanie szacuje się na początek XV w. Dom swoją nazwę wziął od zamieszkujących w nim kolejno głów zakonu - przeorów, czyli odpowiedników obecnych proboszczów w parafiach. Do czasów reformacji wszystko należało do zakonu Benedyktynów, którzy byli znani z serwowania na terenie parafii piwa, prawdopodobnie sprowadzanego z Dąbia i Pasewalku. Można znaleźć także wzmianki, że za czasów proboszcza Kramer’a na tyłach znajdował się niewielki budynek browaru.Ostatnim przeorem zamieszkującym budynek był Johannes Kunhoffer, który zmarł w 1539 r., po zreformowaniu kościoła domek trafił w ręce pierwszego generalnego superintendenta Kościoła Pomorskiego, Paula von Rode. Nie ustalono jednak czy nowy właściciel mieszkał w nowym lokum, pewne natomiast jest iż mieszkał w niewielkim budynku (nie istnieje) położonym bliżej obecnej ul. Wyszyńskiego. Po śmierci Rode w 1563 r. „dom przeora” przeszedł w posiadanie książąt, a w ręce kościoła powrócił 31 marca 1625 r. w posiadanie kolejnemu Superintendentowi Kościoła Pomorskiego - Davidowi Reutz przez Bogusława XIV. Ostatnim zidentyfikowanym mieszkańcem domu zmarłym w 1885 był pastor Boysen. W późniejszych latach dom popadał w ruinę, a podczas nalotów aliantów w 1944 został poważnie uszkodzony. Oprócz niego istniały jeszcze dwa budynki od strony obecnej ul. Sołtysiej (Schulzenstrasse) dawniej nazywanej ulicą kowali, niestety mimo iż były uznawane za zabytkowe to znikły z powierzchni ziemi, a jedynym odbudowanym budynkiem był właśnie „dom przeora”.
Priorathaus, Jakobikirchof 1© sargath7
żródło zdjęcia portal - www.sedina.pl
Wikarówka - Dawny Dom Przeora© sargath7
Priorathaus, Jakobikirchof 1© sargath7
żródło zdjęcia portal - www.sedina.pl
Wikarówka - Dawny Dom Przeora© sargath7
Więcej z serii Szczecin przed 1945r. i dziś
.
Kategoria Praca, Szczecin dawniej i dziś
Dane wyjazdu:
25.89 km
0.00 km teren
Praca
Środa, 14 września 2011 · dodano: 23.09.2011 | Komentarze 1
Piękno zachodu na nic się zda jeśli zalane krwawą poświatą obłudy© sargath7
Kategoria Praca
Dane wyjazdu:
101.01 km
0.00 km teren
Road Training #2
Wtorek, 13 września 2011 · dodano: 23.09.2011 | Komentarze 4
Ostatnio jakiś leniwy jestem na jazdę, chłopaki ostro trenują, a ja uzupełniam niedobory chipsów i piwa – znaczy się gromadzę tłuszcz na zimę :) Poniedziałek sobie odpuściłem co by trochę odpocząć, a właściwie odespać, bo przychodząc w poniedziałek do pracy na 7:00 po weekendzie, który teoretycznie jest po to, aby odpoczywać, miałem za sobą 48 h z czego tylko 2 x po 4h snu więc chodziłem lekko nieobecny. We wtorek już było inaczej, więc zgłosiłem Adamowi chęć na jakieś kręconko i okazało się, że planuje interwały, może nie było to adekwatne do większej mobilizacji w rowerowaniu, ale w towarzystwie zawsze raźniej więc teraz tylko musiałem się doczłapać na 17:00 w okolice Głębokiego, co nie było łatwe, ale się jednak udało i kilka minut po byłem na miejscu. Jak się okazało na trening wpadł też Romek, więc z turystyki nici. Uspokoił mnie jednak, że dzisiaj w tlenie jedzie, ale jego tlen to mój sprint :/ – kurcze zaczynam gadać jak Misiacz, tyle że ja mówię prawdę :PNa Głębokim zjawili się jeszcze Mastersi, mieliśmy ich dorwać co mnie cieszyło, bo była by okazja powożenia się na kole :P, ale niestety się nie udało i przeszliśmy do pierwotnego planu, czyli interwałów Adama :)))
Romek strzelił spory wykład związany z tematem, ale chyba będę musiał zgłosić się na korki, bo energia która ze mnie ulatywała skutecznie blokowała proces myślowy, za to Adam świetnie brał górki z dużego blatu.
Muszę usystematyzować sobie treningi i zrobić jakiś konkretny plan, bo taka mocniejsza jazda raz na jakiś czas nic dobrego u mnie nie wniesie. Jednak na razie z motywacją krucho, a wewnętrznie rozgrywa się bitwa między rowerzystą turystą, a dążeniem do rowerowania z większym zabarwieniem koksiarskim.
Z Łobza już mentalnie zrezygnowałem, a moje niezdecydowanie doprowadziło do sytuacji, że Łobez zrezygnował ze mnie, zamykając zapisy kiedy jeszcze szala rozważań była fifty-fifty. Teraz jednak nie żałuję, bo chyba jednak lepiej jak będę zły że nie pojechałem i motywacja na następny raz wzrośnie, niż pojechać i dać ciała co mogło by dać różny efekt .
Dzięki panowie za kolejny trening i do następnego, mam nadzieję jeszcze w tym sezonie :)
Kategoria 100 km <, Niemcy, Praca, Trening szosa
Dane wyjazdu:
114.11 km
0.00 km teren
Bad Freienwalde i uroki PKP w pełnej krasie
Niedziela, 11 września 2011 · dodano: 22.09.2011 | Komentarze 5
Budząc się około 6:30 tego dnia naprawdę nie myślałem, że to będzie, aż tak długi dzień. Absolutnie nie twierdzę, że był to źle spędzony dzień, wręcz przeciwnie :)No więc odpowiadając na zaproszenie Krzyśka (Monter) musiałem dotrzeć na dworzec główny na godzinę przed 8:12 o której to miał odjechać pociąg do Mieszkowic, czyli miejscowości startowej przedmiotowej wycieczki. Wiedziałem, że na pewno będę ja i Krzysiek oraz Tomek (Yogi) z RS – niestety nie dotarł.
Na dworzec dojechałem bez problemów ze sporym zapasem czasu, przy okazji spotykając starego znajomego, a w międzyczasie zjawiła się Baśka vel Rudzielec, więc poszliśmy kupić bilety. Babka w kasie oczywiście miała jak zwykle problemy, tym razem z wpisaniem numeru biletu na rower, ale to szczegół, bo godzina odjazdu zbliżyła się znacznie, a reszty ekipy ani widu, ani słychu… nagle! do poczekalni wpada Krzysiek, jadąc rowerem przelatuje koło nas wyraźnie zdenerwowany, a po tym co udało mi się usłyszeć z jego ust, były to delikatnie mówiąc „pretensje” w stronę PKP. Jak się za chwilę okazało słuszne, bowiem trafił na kolejną nierozgarniętą kasjerkę Podkurwiającego Krzyśka Przedsiębiorstwa.
Po chwili jednak pakowaliśmy się do pociągu i już w dobrych humorach zmierzaliśmy do Mieszkowic i o dziwo bez problemów się w nich znaleźliśmy. W planach była inna trasa więc Mieszkowice zwiedzone pobieżnie, ale właściwie to co najważniejsze zostało zaliczone.
Komin koło dworca w Mieszkowicach© sargath7
Wieża też koło dworca© sargath7
Mury obronne z XIII wieku© sargath7
Szachulcowa zabudowa© sargath7
Gotycki kościół pw. Przeienienia Pańskiego© sargath7
Zabytkowa kamieniczka© sargath7
Będąc na rynku w Mieszkowicach, Krzysiek wypatrzył starego Flaminga (czerwonego składaka), Baśka robiła za modelkę i jak widać na zdjęciu, tak się nieumiejętnie oparła, że wygięła sztycę ;) :P
Baśka i Flaming© sargath7
Na stacji benzynowej jeszcze małe pompowanko i spokojnym tempem kręciliśmy do Gozdowic, gdzie podobno miał czekać na nas prom. W Gozdowicach jeszcze zatrzymaliśmy się przy pomniku sapera znajdujący się przy okolicznym muzeum, do którego nie wchodziliśmy, ale wstęp w przystępnej cenie, bo z tego co pamiętam to około 2/4 zł.
http://gozdowice.pl/prom.htm
Przy pomniku sapera w Gozdowicach© sargath7
Do promu był już rzut moherowym beretem, czasowo się wstrzeliliśmy idealnie i do transferu zostało nam jakieś 15 minut więc był czas na kilka fotek. Koszt przekroczenia Odry suchym butem SPD to 3 zł więc nie ma tragedii, ale mogli by zrobić jakieś fajniejsze bilety (które zbieram), a nie tylko zwykły paragon fiskalny :(
Nasz prom "Bez Granic"© sargath7
Tak patriotycznie przy polskim słupku :D© sargath7
Polski brzeg Odry© sargath7
Baśka i jej nowe hobby© sargath7
Odra jak Wisła szeroka© sargath7
Wspomnienia są kotwicą czasu...© sargath7
Nawału chętnych przekraczających Odrę nie było, raptem jeden samochód i kilku rowerzystów z rzeszy. Sam transfer to rzecz niespełna 5 minut, a od granicy na początek pojechaliśmy do Neulewin z krótkim zatrzymaniem przy informacji turystycznej znajdującej się w tym miejscu na trasie Odra-Nysa. Chcieliśmy się dostać na trasę starej kolejki wąskotorowej o której wspomniał Tomek, ale okazało się że nawierzchnia jest szutrowa z wieloma ubytkami czego nie mogła strawić moja szosa, dlatego odpuściliśmy temat i przemieszczaliśmy się równymi asfaltami.
Zabytkowy dom, zabytkowy motor... i zabytkowi niemcy© sargath7
I znów wiatr w oczy...© sargath7
Z Neulewin zgodnie z planem mieliśmy dojechać do Wriezen, ale trochę nam zeszło, bo Baśka chciała jechać bardziej turystycznie niż to możliwe. Jako że tempo było spacerowe to po drodze wyhaczyłem zajebiste jabłka rosnące przy drodze, więc się zatrzymałem na degustację, nie miałem jednak jogurtu do popicia, ale jabłka były zajebiste :P
Baba z wozu koniom lżej© sargath7
Już w Wriezen chwilę się pokręciliśmy zahaczając oczywiście o ryneczek. Miasto standardowo wymarłe, gdzieniegdzie tylko jakiś Goebbels się przewinął, czyli standard. Na ryneczku który ogólnie nie zachwycał znajdowały się ruiny kościoła, a obok zgrupowanie szkaradnych rzeźb z brązu, m.in. na szczycie betonowej fałdy siedział pseudo Lucyfer, któremu nie zapomniano odlać nawet fallusa.
Odnowiona wieża ruin kościoła w Wriezen© sargath7
Cegielnia w Wriezen© sargath7
Stary browar w Wriezen© sargath7
Lucyferek© sargath7
Pogoda jak widać po zdjęciach była wyborna, ale jak opuszczaliśmy ryneczek to temperatura zaczynała już doskwierać, w sensie za ciepło się robiło, ale nie narzekam, bo piękna jesień tego lata nam towarzyszy.
Kościół na wylocie z Wriezen© sargath7
Tak ogólnie kilometrów niewiele nawinęliśmy na koła, a czas jakoś miał to gdzieś i uciekał jakby go kto gonił, więc w Wriezen wszystkiego niestety nie pofocilismy.
Piece do wypału cegły w Rathsdorf© sargath7
Następnie kierunek na Bad Freienwalde. Nazwa co najmniej dwuznaczna, oczywiście zależy jak kto tłumaczy, bo „darmowy las”, albo „darmowo w lesie” to… no, ale pewnie się nie znam.
Tak na poważnie już, to miasto jest świetne i trzeba mu poświęcić troszkę więcej czasu, nie wszystko jest idealne, ale standardowo jak to w miastach rzeszy jest czysto i spokojnie, na pewno nie jest to wymarłe miasto, ale jak na tej wielkości kurort, bo jest to kurort ze względu na odkryte tutaj pokłady borowinowe, to jest tu naprawdę spokojnie. Jest wiele zabytków, podobno ktoś policzył, że ponad setka, niezliczona ilość kamienic wiele pamiątek także pozostawili Rosjanie, niestety jest też wiele opuszczonych i popadających w ruinę budynków, ale to chyba tylko dodaje smaczku temu miejscu.
W sercu miasta ulokowany jest piękny, XIII wieczny kościół gotycki p.w. św. Mikołaja, otoczony piękną starówką i zachowanymi w świetnym stanie, obecnie odrestaurowanymi kamienicami. Największą atrakcją jednak są cztery wieże w mieście: Bismarckturm, Aussichtsturm, Schanzenturm, Eulenturm.
Jak ktoś lubi zabawę w zaliczanie zabytków tak jak ja to odwiedzając każdą z wież dostaje się pieczęć do specjalnej broszury, którą za free otrzymuje się w jednej dowolnej wieży, a za zebranie wszystkich otrzymuje się dyplom. Tak tak wiem zabawa dla dzieci :P. Niestety ze względu na późną porę udało mi się zaliczyć tylko dwie wieże – do 17 każda. Dlatego w planie jest kolejne podejście z dokładnym przeczesaniem miasta. Koszt wdrapania się na wieżę to 1/2 euro.
Kościół św. Mikołaja© sargath7
Ambona w kościele św. Mikołaja© sargath7
Wieża kościoła św. Mikołaja© sargath7
Zabudowa starówki© sargath7
Hala koncertowa św. Jerzego© sargath7
Kamienica koło dworca© sargath7
Kamienica Policji© sargath7
Kamieniczka na rogu Konig- i Karl-Marx-strasse© sargath7
Budynek z 1925 r.© sargath7
Wieża Aussichtsturm© sargath7
Żuk gnojownik© sargath7
Widok z wieży Aussichtsturm© sargath7
Wieża Bismarckturm© sargath7
Herb na wieży Bismarka© sargath7
Niejeden pająk zwali gruchę, nim zdąży spuścić się na muchę© sargath7
Widok z wiezy Bismarka© sargath7
Widok w stronę centrum Bad Freienwalde© sargath7
Niestety to miasto miało być tylko etapem przejściowym, a okazało się jednak najdalej wysuniętym punktem naszej wycieczki. Z drugiej wieży zszedłem przed 17:00, a pociąg z Chojny, gdzie zgodnie z planem mieliśmy się udać do Szczecina, odjeżdżał o 18:50 musieliśmy więc zagęścić ruchy co nie było łatwe, bo Baśka kręciła dalej turystycznie :P
Na wahadłach między Cedynią, a Chojną o mało nie doszło do uroczystego pogrzebu sprasowanej wiewiórki, nie wiedział bym że ten rudo-czerwony placek na asfalcie przypominający rzadką sraczkę mógł być kiedyś sympatycznym stworzeniem wpierdalającym żołędzie, gdybym nie został oświecony przez Baśkę :P
Za poganianie, popędzanie i zmuszanie do szybszej jazdy, Baśka zemściła się na mnie i na Krzyśku uroczyście nas opierdalając na peronie dworca, za rzekome spóźnienie się na pociąg, który wg rozkładu miał być 18:37,a nie jak mówił Krzysiek o 18:50, ale jak się okazało tymczasowo rozkład został zmieniony o czym zostaliśmy poinformowani przy okienku, więc jednak się nie spóźniliśmy, ba! pociąg jest spóźniony około 30 minut, w końcu to PKP :)
Dobrze, że zatrzymaliśmy się po piwko i napoje w pobliskim sklepie, bo mimo, iż zbliżała się godzina 19 to w sumie jeszcze długi dzień przed nami miał nastać, albo długi wieczór choć jeszcze o tym nie wiedziałem stojąc na dworcu i przy okazji spotykając kolejnego starego znajomego, więc zapowiadała się spoko atmosfera w pociągu, świat jest jednak mały :)
Pociąg wpada na peron i wsiadamy, k… mówiłem żeby jechać na kołach do Szczecina, cały pociąg zawalony jak w Indiach, na szczęście na rowery znalazło się miejsce, ludzi tyle że atmosfera się zagęściła i temperatura wzrosła, plus taki, że browarek był zimny :)
Ogólnie w pociągu była masa młodych ludzi i było bardzo wesoło, o dziwo nie znalazł się żaden amator pykania dymka z partyzanta, co dodatkowo pozytywnie nastrajało. Jechaliśmy sobie starannie wyselekcjonowanym składem PKP już kilkanaście dobrych minut, średnia nie była zbyt wysoka, bo PKP wychodzi z założenia, że turystyka przed wszystkim. Nagle! coś szarpnęło, ale co tam, ten kto jechał kiedyś PKP to wie że nie ma się czym przejmować. Po szarpnięciu nastąpiło zatrzymanie, no to pewnie stoimy pod sygnalizatorem namiętnie informującym kolorem czerwonym, normalka nie?
Po jakiś 15? może 20? minutach szarpnęło i jedziemy, nadal nikt nic nie podejrzewa, w składzie śmiechy i luźna atmosfera, czego nie można powiedzieć o temperaturze, tylko niektóre okna się otwierają. Po chwili znowu stop, co jest?!, aaa to stacja Widuchowa, tylko po co staliśmy przed nią wcześniej będąc w oddaleniu jakieś 300-400 metrów ?, nadal nikt nic nie podejrzewa, pełen luzik :)
Gwizd! i jedziemy he he, srrrru… szarpnięcie i stoimy znowu… zaraz za stacją, co jest k….
Teraz każdy coś zaczął podejrzewać, ale stoimy nadal luzik, stoimy i stoimy… i stoimy … tak z 30 minut. Wtem słychać jakieś zamieszanie, poszły teksty że kogoś lokomotywa smyrnęła :))) Baśka ostatnio miała do tego szczęście :D:D:D Zamieszanie spowodowane przeciskaniem się konduktora w naszą stronę, odważny typ powiem szczerze, sam jeden przyszedł powiedzieć jak gdyby nigdy nic, że silniki postanowiły odpocząć, znaczy się spierdoliły się…
….ale spoko opcje są dwie, (tyle opcji, że pogubić się idzie :) ), opcja pierwsza to może na ratunek nam pośpieszy w żółwim tempie skład nazwany „ratunkowym” z Gryfina, opcja numer dwa to, że poczekamy na skład który planowo, fajne słowo „planowo”, jedzie „zaraz” po naszym czyli „planowo” wyjeżdżający z Chojny o 20:40.
No kurcze jesteśmy rowerami to proponuję ucieczkę z tej krainy nieskończonej ilości „ratunkowych opcji”, propozycja zostaje przyjęta z mieszanymi uczuciami, nie dość że zasięgu brak w fonie to jeszcze zaczyna padać, moja propozycja zostaje zmiażdżona niczym aluminiowa puszka po piwie.
Deszcz przeradza się w ulewę z piorunami. Część ludzi ucieka z tonącego statku lub jak kto woli stojącego składu PKP. My siedzimy dalej, ale są plusy tej sytuacji, nie wyłączyli nam światła :)
Mija kolejne 30, może 40 minut, postanawiam iść do konduktora, okazało się, że „skład ratunkowy”, czyli opcja numer jeden wyparowała, zniknęła, zdematerializowała się. Wracam do ekipy i zarządzam abordaż, zrywam plombę na awaryjnym otwieraniu drzwi i już w deszczu idziemy na peron oddalony o jakieś 50! metrów. W końcu lepiej jak zajmiemy jakieś lepsze miejsca podczas szturmu nowego składu.
Opcji numer dwa, czyli pociągu z Chojny, ani widu, ani słychu, deszcz jeszcze mocniej naparza, więc proponuje schronienie się gdzieś w budynku kolejowym, gdzie dostrzegam coś w stylu poczekalni. Z zewnątrz widać że jest zapchana na full, ale oceniając ilość ludzi, miłośników moknięcia na peronie jakieś miejsce się jeszcze znajdzie. Oczywiście kilku patafianów zaczęło sapać, gdzie się pcham z rowerem, że nie ma miejsca, zdjąłem więc lampę z roweru i okazało się że każdy oblega wejście gotowy do startu, a na tyłach jest kupa miejsc. Wchodzę więc z rowerem na tył, niestety się rozdzielam z ekipą. Stoję w ciemnej poczekalni, bo nie było tam lamp. Oczywiście jak ja się wcisnąłem do tej poczekalni to jeszcze za mną pół peronu. Weszło tyle osób, że poczułem się jak sardyna w puszce, jak wychodziłem z pociągu to narzuciłem przeciw deszczówkę i teraz w sumie na łeb mi deszcz nie padał, ale za to pociłem się jak mops, bo nie szło jej zdjąć w takim ścisku.
Stoimy już z 15 minut, nuda totalna, więc zaczęła się publiczna prezentacja smartfonów w większości kto ma mocniejszą latarkę lub jaśniejszy wyświetlacz. Wtem!!! Na zewnątrz zrobiło się jaśniej jakby od reflektorów nadjeżdżającego pociągu, długo na reakcję nie trzeba było czekać, fala ruszyła do drzwi, kompresja totalna, jeszcze chwila i jeden drugiego by zaczął tratować. Po chwili słychać zażenowanie… to samochód przyjechał po kogoś :D:D:D
Sardynki zaczęły wracać do puszki, nastąpiło przetasowanie, w końcu każdy chce stać pod drzwiami. Kilka minut mija i znowu smartfony w dłoń i mamy amatorski mapping, gra świateł do woli każdy teraz ma swoje 5 minut, albo i więcej. Na zewnątrz zaczęło tak lać, że oddalona o może 30 metrów latarnia widziana przez uchylone drzwi poczekalni, jakby przygasła. Burza była chyba już nad nami, bo pioruny tak zapierniczały, że w uszach dzwoniło. Jak nie pierdzielnie, jak nie jebnie, srrru wszystkie światła na peronie pogasły….
Chwila do namysłu, rozlegają się brawa, pomyślałem sobie, że nasza sytuacja dopóki nie wysiedliśmy z pociągu nie była taka zła :(
Po kolejnej chwili poszedł szmer że pociąg jedzie, już nie było fali na drzwi, wszyscy z dystansem potraktowali rzekomą plotkę, co niektórzy odważni poszli to sprawdzić, ciemno jak w dupie, więc kolejni też poszli, skoro nie wracali to ruszyła fala i wyszliśmy na peron, faktycznie w oddaleniu około 500 metrów widać reflektory pociągu. Wszyscy ustawili się na peronie gotowi do ataku na drzwi, gdy … reflektory zgasły i tyle go widzieliśmy – normalnie pociąg widmo.
Znaczy się nocujemy w Widuchowej, zajebiście, większość postanawia wracać na stare śmieci, czyli do naszego pociągu, jak się wszyscy zapakowali to oczywiście też do przedziału rowerowego, trzeba było trochę hołoty wyprosić.
Tak więc stoimy w punkcie wyjścia. Po kilku minutach idzie konduktor, oznajmić nam, że trakcja się zerwała i zrobiła sobie urlop na torach. Bałem się zapytać jakie mamy opcje, ale ktoś inny zapytał, …już nie ściemniał prawdopodobnie kilka godzin lub nawet noc w pociągu….
Po oczekiwaniu przez blisko godzinę dostaliśmy propozycję od Tomka, że może po nas przyjechać i zabrać z rowerami do samochodu, normalnie szacun dla człowieka, że chciało mu się w taki zasrany wieczór jechać na jakieś zadupie po nas. Mimo iż po chwili jak mieliśmy skorzystać z zaoferowanej pomocy, pociąg ruszył, nie wiem jakim cudem, ale ruszył, to oficjalnie tutaj wielkie dzięki dla Tomka za pomoc. Dziękuje!!!.
Przed godziną 0:00 jesteśmy na Głównym, oczywiście deszcz napiernicza, bo jak mogło by być inaczej. W domu jestem koło 0:30.
Dzięki dla Baśki i Krzyśka za wycieczkę oraz Tomkowi (Yogi) za pomoc.
Tak jak napisałem na początku i tak było zajebiście, chociaż będzie co wspominać :)
Niewolnicy PKP© sargath7
fotka z rana :)
Dane wyjazdu:
126.10 km
0.00 km teren
Schwedt spacerowo
Sobota, 10 września 2011 · dodano: 16.09.2011 | Komentarze 7
Szykował się kolejny ładny weekend który planowałem w rejonach Kołobrzegu, ale ze względu na zadeklarowane plany w sobotę wieczór musiałem zorganizować czas na coś w okolicach Szczecina. Pogoda miała dopisać, więc na pewno szosowo, tylko pytanie gdzie i z kim. Pomyślałem sobie, że dawno nie jechałem z Bartkiem (IsmailDelivere), ale pisząc do niego sms’a nie przypuszczałem, że akurat niedawno wrócił do Szczecina i ma ochotę pokręcić, traska też się szybko znalazła i padło na Schwedt, czyli na spokojnie. Jako że mieliśmy jechać wałem to na pewno przez Mescherin, jak tamtędy się jedzie to się myśli o Adrianie (Gryf) :)) . Niestety wiedziałem że jest w trakcie remontu i na pewno nie pojedzie, ale dryndnąłem do niego i nawet nie musiałem namawiać, już byliśmy ustawieni :))))Dzwoniłem jeszcze do Pawła Misiacza, ale stwierdził, że wycieczkowe tempo go nie interesuje ;P
No więc jak nastała sobota i wstałem z wyra to się grubo zdziwiłem, za oknem mokre chodniki, jedno co mnie tylko uspokoiło, że nikt nie odwoła wycieczki, bo jadę z ekipą która nie płacze z powodu paru kropel z nieba, mi też to w sumie nie przeszkadzało, ale nastawiłem się na słońce i lekki ubiór.
Dobra o 9:00 spotkaliśmy się z Bartkiem na rondzie na Gumieńcach, skąd ruszyliśmy spokojnie w kierunku Mescherin. Nie wiem czy o tym pisałem, ale zawsze jak zaplanuję wycieczkę z przekroczeniem granicy w Kołbaskowie to pada deszcz, masakra!
Na 10:00 byliśmy ustawieni z Adrianem, czasu było sporo, ale chciałem jeszcze kupić ojro na niedzielę po drodze więc zatrzymaliśmy się w Kołbaskowie, na początek szok, bo dawno waluty nie kupowałem i 4,38 zł za jednostkę to mnie trochę zdziwiło, po drugie gość nie miał wydać ze 100 zł i rozmieniał chyba ze 20 minut. Jak już minęliśmy wreszcie granicę to wiedziałem, że się spóźnimy. Tak też się stało i jeszcze przed miejscem docelowym spotkaliśmy Adriana, który wyjechał nam naprzeciw w celach rozgrzewkowych. Jak się tylko spotkaliśmy wyszło obiecane słońce, jest dobrze, trochę obeschniemy :)
Już w trzech cisnęliśmy do Gartz, jednak kilka kilometrów przed, Adrian przypomniał sobie, że dawno nie zmieniał dętki i wjechał w wyrwę która śmiała się znaleźć w niemieckiej ścieżce wykonanej z kostki betonowej :) Bartek oblekał dętkę i oczywiście obręcz rozcięła dętkę w dwóch miejscach.
W dobrych humorach kibicujemy Adrianowi w zmianie gumy :)© sargath7
Fachowiec to i szybko poszło© sargath7
Po zniwelowaniu usterki, minęliśmy Gartz bokiem i dalej już wałem mknęliśmy do Schwedt. Niestety było pod wiatr, więc spokojnym tempem i urządziliśmy sobie pogawędki. Na odcinku leśnym poszedł mały sprint do mostu, gdzie mimo mojej dużej przewagi Adrian mnie doszedł, nie wiem co on jadł na śniadanie, ale poważnie mnie to zmartwiło :)
Most nad Odrą© sargath7
Barka płynie do Wrocławia© sargath7
Dalej już nie było opierniczania i meldujemy się w Schwedt, zatrzymujemy przy moście Krajnik-Schwedt i zastanawiamy czy lecimy z powrotem czy do Krajnika na zupę. Przypomniałem sobie, że dzisiaj śniadania nie jadłem, nie licząc marsa w czasie jazdy więc skoro nie było sprzeciwów zaproponowałem Krajnik. Tak też zrobiliśmy i za chwilę cieszyliśmy się dobrą zupką. Ze względu na nieograniczający nas czas walnęliśmy jeszcze po piwku. W miedzy czasie zrobiło się strasznie gorąco, więc po posiłku uzupełniliśmy jeszcze bidony i powrót już z wiatrem do samego Gartz.
Dobre humory w Gartz© sargath7
Na nabrzeżu w Gartz© sargath7
W porcie posiedzieliśmy dłuższą chwilę, dobre humory nas nie opuszczały, pogoda była piękna więc nie chciało nam się zbytnio ruszać, ale trzeba było wracać niestety. Będąc na powrocie w Mescherin wdrapałem się z Bartkiem na punkt widokowy.
Punkt widokowy w Mescherin© sargath7
Adrian śmignął do Gryfina, a ja Bartkiem z powrotem do Szczecina. W Rosówku, dorwaliśmy pole kukurydzy i miał być z tego obiad, ale chyba dorwaliśmy pastewną, bo nie mogłem jej za chiny rozgotować :(
Dzięki panowie za wycieczkę, było jak zawsze zajebiście :)
Dane wyjazdu:
46.10 km
0.00 km teren
Ul. Koński Kierat - Szczecin przed 1945r. i dziś
Piątek, 9 września 2011 · dodano: 15.09.2011 | Komentarze 10
Ul. Koński Kierat (Rossmarktstrasse) obecnie zamyka od zachodu ul. Staromłyńska, a od wschodu ul. Farna. Pierwotnie jednak była krótsza i obszarowo należała do obecnej ul. Mariackiej (Kleine Domstrasse) czyli Małej Tumskiej. W drugiej połowie XV w. pojawiają się pierwsze wzmianki iż została nazwana ul. Byczą (Bullenstrasse) od nazwiska rodowego zamieszkującej w tym obszarze rodziny. W tamtych czasach przyjął się zwyczaj nadawania nazw ulic od nazwisk możnych mieszkańców danego rejonu miasta – w tym przypadku rodu Bulle. Najbardziej wiarygodne źródła podają, że oficjalnie nazwę Byczej przyjęła w 1587 r. i nosiła ją do 1856 r. Wraz z nową nazwą jej granice zaczęły odpowiadać tym z czasów dzisiejszych.Obecnie w zachowanych bardzo pięknych kamieniczkach znajdują się głównie antykwariaty. Najciekawszą kamienicą jest ta oznaczona numerem 14/15. Mieściły się tam łaźnie miejskie. Na tyłach parceli 15 znajdował się mały basen (Kleine Schwimmbad) powstały w latach 1894-1895, natomiast na tyłach parceli 14, duży (Große Schwimmbad) w 1900-1901. Łaźnie były miejscem rozrywki ówczesnego Szczecina, a także miejscem utrzymywania higieny, ponieważ stare kamienice kiedyś nie posiadały łazienek. Baseny znajdowały się na tyłach budynków, natomiast łaźnie z wannami i prysznicami w pomieszczeniach od ulicy. Zasilenie wodą było pozyskiwane ze źródeł znajdujących się ponad 70 metrów pod ziemią. Mały basen posiadał podgrzewaną wodę, gdzie głównie młodzież z okolicznych szkół uczyła się pływać. Z tym miejscem wiąże się także nazwisko jednego z najznamienitszych mieszkańców Szczecina – Michała Knausza – Węgra z pochodzenia, trenera kadry Szczecińskich pływaków odnoszących wiele sukcesów (m.in. 12 tytułów mistrza kraju w pływaniu). Kadrę prowadził od 1949 r., a zmarł w 1988r. otrzymując miejsce na Szczecińskim cmentarzu wśród grobów zasłużonych Szczecinian.
Łaźnie funkcjonowały do lat 80 XX wieku, obecnie jednak nie ma po nich śladu :(
Roßmarktstraße 14-15© sargath7
żródło zdjęcia portal - www.sedina.pl
ul. Koński Kierat 14/15© sargath7
Dystans to dojazd do i z pracy, dodatkowo w czasie pracy urwałem się do urzędu skarbowego, żeby zapłacić podatek od wzbogacenia się, znaczy się kupiłem rower za pieniądze od których pobrano mi już wcześniej podatek, a teraz dodatkowo no bo się wzbogaciłem...masakra.
Więcej z serii Szczecin przed 1945r. i dziś
.
Kategoria Praca, Szczecin dawniej i dziś
Dane wyjazdu:
76.11 km
0.00 km teren
Road Training
Środa, 7 września 2011 · dodano: 15.09.2011 | Komentarze 10
Pierwszy trening z Romkiem i Adamem - to już górna półka z mocniejszymi nie miałem przyjemności jeździć.Spotkaliśmy się więc na Głębokim o 18:00, ledwo zdążyłem i przyznam się bez bicia - myślałem że będzie bardziej lajtowo. Musiałem sięgnąć po dodatkowe zasoby mocy. Czułem w nogach że 4 dni bez roweru to był błąd, mięśnie jak z ołowiu.
Traskę zapodawał Adam po niemieckich asfaltach, na początek do granicy w miarę spokojnie, po minięciu Blankensee poszła rura i tak przez 50 km prędkość oscylowała w przedziale 37 - 42 km/h. Wiatr niczego nie ułatwiał i dawał się we znaki.
Muszę potrenować podjazdy, bo to co innego niż na góralu.
Po zrobieniu pętli wyjechaliśmy w Dobieszczynie i w Tanowie zameldowaliśmy się ze średnią ponad 35 km/h, czyli plan trenera wykonany :))
Do domu już po ciemku, niestety praca plus popołudniowe treningi to ciężka sprawa do pogodzenia o tej porze roku.
Dzięki panowie za trening, teraz chociaż wiem ile jeszcze mam do nadrobienia :)
W zimie trzeba na następny sezon szlifować formę :)
Gdy słońce kultury chyli się ku zachodowi, to nawet karły rzucają długie cienie© sargath7
Kategoria Trening szosa
Dane wyjazdu:
234.12 km
0.00 km teren
Do miasta Czterech Bram
Sobota, 3 września 2011 · dodano: 14.09.2011 | Komentarze 6
Zbliżał się kolejny piękny weekend, a chciałem zrobić jakiś większy dystansik nowym sprzętem tak na spokojnie, zgadałem się więc z Adrianem który z chęcią przyjął zaproszenie i mieliśmy uderzać na południe – Cedynia lub Chojna w zależności jakby się jechało. Na forum jednak Krzysiek zamieścił propozycje wypadu na zachód do Strasburga (Uckermark), ekipa zebrała się zacna więc uznaliśmy z Adrianem że dołączymy, a z racji że Strasburg jest zbyt blisko to gdzieś po drodze mieliśmy się urwać i pocisnąć do Neubrandenburga.Na miejsce zbiórki o 9:00 stawili się oprócz mnie i Adriana (Gryf), Krzysiek (Monter), Paweł (Misiacz), Grzesiek (James), Romal i Saint. Był też Jarek (Gad) ale tylko narobił smaku swoją obecnością, bo przyjechał towarzysko na start, potem musiał nas opuścić. Ruszyliśmy więc spacerowo w stronę granicy w Lubieszynie. Przed granicą zatrzymaliśmy się na śniadanie w postaci hot-dogów na stacji, właściwie to tylko ja zgłodniałem, bo sobie przypomniałem, że u szwaba wszystko zamknięte. W dalszej drodze rolę przewodnika przejął Saint i zaproponował alternatywne drogi z dala od zgiełku samochodów, a jako że nie dawno wyleczyłem się z uzależnienia od wertepów i błota to pomysł nie przypadł mi do gustu. Na szczęście bruk wielbiony przez Niemców był sporadycznie i w miarę znośnym czasie dotarliśmy do Krugsdorfu, gdzie chłopaki się rozkleili i rzucili w objęcia dożynkowej baby która miała czym oddychać.
Dożynkowa Baba w Krugsdorf© sargath7
Macaniom nie było końca, ale jakoś udało się ruszyć w dalszą drogę i jadąc momentami przez prześmierdłe wioski dotarliśmy do Pasewalku gdzie tym razem zgłodniał Misiacz, ale nie biegaliśmy po sklepach, bo zawsze niewinny koks Misiacz wozi ze sobą tony balastu i jakaś wałówka też się znalazła :)))
Misiacz tłumaczy Adrianowi jak to jest być koksem© sargath7
Za Pasewalkiem ekipa się trochę rozciągnęła, np. ogromne wrażenie zrobił na mnie Grzesiek który przyjechał fullem na oponach 2.25 i bez problemu osiągał prędkości zarezerwowane dla szosówek. W pewnym momencie urwał się nam i popędził do przodu znikając z pola widzenia za horyzontem. Postanowiłem go dojść i dopiero po paru kilometrach z tempem ponad 40 km/h go doścignąłem. Nie zwalnialiśmy tylko już we dwóch dojechaliśmy pod wieżę wodną w Strasburgu. Tam poczekaliśmy kilka minut na ekipę.
Wieża wodna w Strasburgu© sargath7
Po połączeniu sił udaliśmy się do centrum, a skoro woda mi się kończyła to zacząłem rozglądać się za sklepem, oczywiście otwartym :)
Na rynku który, z wyglądu sądząc, tętni nocnym życiem zrobiliśmy postój, bo obok był otwarty market, w środku leciało z głośników disco-deutsche.
Ekipa na rynku w Strasburgu© sargath7
Musiałem wchodzić dwa razy do marketu, bo plastikowe butelki u Niemca zmuszają do skupu, bowiem za kawałek plastiku płaci się 0,25 ojro kaucji.
Kościół NMP w Strasburgu© sargath7
Niektórzy osiągnęli cel wypadu inni mieli przed sobą jeszcze kilka kilometrów. Jak wspomniałem wcześniej mieliśmy się z Adrianem urwać do Neubrandenburga, ale ekipa była tak zacna i miło się jechało że dojechaliśmy razem do Strasburga, zacząłem się nawet zastanawiać nad powrotem w grupie i darowaniu sobie dalszej jazdy, jednak było stanowczo zbyt wcześnie żeby wracać i podjąłem decyzję o dalszym kręceniu na zachód, udało się nawet namówić Grześka i za chwilę kierowaliśmy się do Miasta Czterech Bram. W tym miejscu skończyła się spacerowa jazda i ze względu na sprzyjający wiatr i ukształtowanie terenu który pochylał się w stronę Neubrandenburga, wykręciliśmy 38 km w godzinkę :)
Brama Friedlander© sargath7
Barbakan przy bramie Friedlander© sargath7
Brama Friedlander - widok na przedbramie i bramę wewnętrzną© sargath7
Brama Friedlander - brama wewnętrzna© sargath7
Brama Stargardzka w Neubrandenburgu© sargath7
Brama Stargardzka - widok z przed murów© sargath7
Budyneczek w przedbramiu bramy Stargardzkiej© sargath7
Dawne koło młyńskie koło bramy Stargardzkiej© sargath7
Brama Treptower© sargath7
Zabrakło do kolekcji jeszcze Nowej Bramy, ale może niedługo to uzupełnię.
Wieża Fangelturm© sargath7
Wykusze rozmieszczone dość regularnie w murach obronnych© sargath7
Kościół św. Jana obok klasztoru Franciszkanów© sargath7
Kamienice obok rynku głównego w Neubrandenburgu© sargath7
Kościół św. Marii w Neubrandenburgu© sargath7
Posystemowy wieżowiec firmy Nordkurier na rynku głównym© sargath7
Po objeździe miasta które jest naprawdę bardzo piękne i bogate w zabytki troszku zgłodnieliśmy i zaczęliśmy wypatrywać budy z tradycyjnym jadłem niemieckim, czyli tureckim kebabem. Trochę się z turasem w budce nie dogadałem, bo zamiast frytek do kebaba wręczył mi plastikowy widelec :(
Co do samego jedzenia dodatkowo mam spore zastrzeżenia, bo mówiąc otwarcie kebab obok kina był do dupy :(
Po jedzonku pojechaliśmy szukać kolejnego otwartego sklepu i dorwaliśmy netto, już od dłuższego czasu chodził za nami browarek więc przy okazji zakupiliśmy po Radebergerze (ja i Gryf), które skonsumowaliśmy kulturalnie przy stolikach które stały obok netto.
Powrót był trochę bardziej utrudniony, bo wiatr nie był już taki łaskawy i do końca wycieczki udało mi się podnieść średnią tylko do 28 km/h. Po drodze jeszcze tylko postój w Pasewalku na kolejne uzupełnienie bidonów, a podliczając ilość wypitych przeze mnie płynów tego dnia to mi wyszło 6,5 l .
Czasowo jednak się nie wyrobiliśmy i w okolicach Locknitz zapadł zmrok. Niestety nie posiadałem lampek, ale na szczęście wyprzedzająca mnie policja, albo mnie nie zauważyła, albo mieli to gdzieś. Po drodze w Mierzynie pożegnaliśmy się z Grześkiem dla którego jak już wspomniałem szacun za wytrwałość, bo te oponki 2,25 musiały stawiać spory opór, a nie odstawał od nas ani na krok. Pierwotnie ze względu na brak świateł miał mnie odprowadzić Adrian do domu, ale jakoś dojechałem bez konieczności eskorty, nie chciałem go ciągać na drugi koniec Szczecina, bo i tak wyszło mu tego dnia prawie 300 km (miał problemy z licznikiem dlatego tak mało kilosów wpisał) .
Dzięki wszystkim za super wypad, było naprawdę świetnie, ekipa dopisała, pogoda dopisała i tempo też było znośne :)
P.S. foty niestety z komóry :(